Chciałabym podzielić się pewną historią, która wydarzyła się, gdy pracowałam w szpitalu w Neapolu. Moją opowieść rozpocznę od tego jak to się stało, że zostałam pielęgniarką, wyjechałam do Włoch i o cudzie na oddziale szpitalnym.

 

Do Zgromadzenia wstąpiłam mając 20 lat. Rozpoczęłam kandydaturę. Bardzo dobrze pamiętam jedne z pierwszych słów, które powiedziała do mnie  wtedy Matka Genezja: ,,Kandydatka będzie pielęgniarką”. Słowa te zapadły mi bardzo w pamięć, jednak z czasem zdążyłam o nich zapomnieć…. ale Matka Genezja o nich nie zapomniała.

Rozpoczęłam nowicjat. W tym czasie miałyśmy różne wykłady. Przyjeżdżała też do nas  jedna siostra z Katowic (imienia nie pamiętam), która uczyła nas jak  robić zastrzyki i jak wykonywać podstawowe czynności pielęgnacyjne przy chorych.

Będąc w drugim roku nowicjatu, zostałyśmy poinformowane, że mają wywieźć siostry do Otorowa koło Szamotuł, do obozu pracy. Pamiętam jak Matka Genezja, podjęła wtedy decyzje, żeby rozebrać nowicjuszki ze strojów zakonnych, aby je uchronić przed wywiezieniem. Swoje rzeczy osobiste miały wywieźć do domów rodzinnych. Także ja miałam spakować swoje rzeczy, wywieźć do domu rodzinnego i w świeckim ubraniu przyjechać do wspólnoty sióstr w Nysie.  I tak też zrobiłam.

Siostry w Nysie przyjęły mnie życzliwie. W niedługim czasie ubrały mnie w habit, który był po zmarłej siostrze. Chociaż nie pasował on na mnie i był dla mnie za duży, byłam szczęśliwa, że mogłam go ponownie nosić. Niestety nie cieszyłam się nim długo, ponieważ niebawem pod drzwi furty ktoś podrzucił nam list z informacją, że chcą i nas wywieźć do obozu pracy, a więc znowu kazali mi się rozebrać. Powtórzyło się to chyba ze trzy razy, kiedy mnie tak ubierali i rozbierali, ale wiedziałam, że to jedyny sposób, aby mnie uratować przed wywózką.

 

W Nysie była siostra Herezwita, która prowadziła kurs krawiecki dla dziewcząt. Ponieważ  ja uczyłam się już szycia jako nastolatka w szkole gospodarczej, zaczęłam jej pomagać w nauce szycia. Po roku pobytu w Nysie, Matka Genezja ,,przypomniała sobie” to co mi powiedziała kiedy byłam kandydatką i dlatego przeniosła mnie do Jaszkotla.  Tam oprócz pracy w zakładzie, jeździłam do chorych po wioskach robić im zastrzyki. Z Jaszkotla wyjechałam na dwa lata do szkoły pielęgniarskiej do Warszawy. Po ukończeniu szkoły wróciłam ponownie do Jaszkotla. Następnie miałam przeniesienie do Ścinawy, gdzie siostry pracowały w Ośrodku Zdrowia: na izbie porodowej, w punkcie szczepień i w gabinecie zabiegowym. Tam miałam zostać przełożoną.  Pamiętam jak było mi żal opuszczać Jaszkotle i kiedy wysiadłyśmy z pociągu z siostrą Heleną, która mnie odwoziła, zauważyła, że jestem smutna, bo jechałam w nieznane, nie wiedziałam z kim będę pracować. Zaczęła mi pokazywać walory tego miejsca, mówiąc: ,,popatrz jak tu ładnie, tu strumyk płynie, ptaki tak ładnie śpiewają” a ja wtedy odpowiedziałam: ,,ale to takie obce”. Ale Bóg był ze mną. Rozpoczęłam pracę w punkcie szczepiennym oraz jeździłam po wioskach do ludzi chorych. Do obsługi było 15 wiosek. Pracowałam tam 10 lat.

 

Rok 1972. Do dziś słyszę dźwięk dzwonka telefonu i głos w słuchawce, który mówi: ,,Siostro Wincencjo pojedziesz do Włoch. Szykuj się i to szybko, ponieważ tam dyrektor szpitala chce aby przyjechała jedna siostra do pracy na oddziale w szpitalu”. Nie ukrywam, że było mi żal wyjeżdżać, ponieważ zżyłam się z siostrami i z ludźmi. Nie znałam przecież języka włoskiego i jechałam ponownie w nieznane.

Jak już wspomniałam przyjechałam do Neapolu nie znając języka włoskiego. Rozpoczęłam pracę w szpitalu, ludzie przyjęli mnie bardzo życzliwie. Wspierali mnie, żebym się nie przejmowała nieznajomością języka tylko uczyła się cierpliwie, choćby dwa słowa dziennie a za jakiś czas będę mówić perfekcyjnie. I tak też robiłam. Pomimo nieznajomości języka, od razu rozpoczęłam pracę na oddziale  i tylko dzięki opiece, i pomocy Boga, nie popełniłam żadnego błędu.

Ludzie ze szpitala lubili pracować z nami – siostrami, dawali nam to odczuć nie jeden raz. Mieli do nas zaufanie. Zwierzali nam się z różnych swoich problemów rodzinnych, małżeńskich, a my te wszystkie sprawy oddawałyśmy Bogu na modlitwie.

 

Podczas mojej pracy w szpitalu, wydarzył się pewien cud, o który pragnę opowiedzieć.

Pewnego dnia na oddziale, na którym pracowałam przebywała kobieta, która urodziła chłopczyka. Po porodzie stan jej zdrowia zaczął się pogarszać. Miała tzw. eklampsje (jest to rzucawka, która pojawia się jako drgawki lub utrata przytomności u kobiet w ciąży lub po porodzie). Stan ten utrzymywał się dwa tygodnie, wpadała w śpiączkę, nie reagowała na nic.  Lekarze nie dawali jej szans na przeżycie. Było mi bardzo żal tej kobiety, dopiero co  urodziła  swoje pierwsze dziecko i miała niedługo umrzeć. Codziennie przychodziła do niej położna, która wykonywała przy niej czynności pielęgnacyjne. Któregoś dnia spotkałam się z nią w sali tej pani. Zapytałam się ,,czy ta pacjentka naprawdę umrze?”. Ona odpowiedziała mi, że ,,nie ma dla niej już ratunku”. Wtedy powiedziałam położnej, że mam olejek z cudownego miejsca z Sant’Anastasia, w którym jest obraz Matki Bożej dell’Arco, i chcę nim namaścić chorą. (Wspomnę tyko, że ojcowie Dominikanie, którzy opiekują się tym sanktuarium w dzień odpustu zawsze święcą oleje, które ludzie mogą sobie zabrać.)

 

Zaproponowałam też wspólną modlitwę w intencji: albo niech Bóg da jej spokojną śmierć albo przywróci jej zdrowie. Ona chętnie się na to zgodziła. Pamiętam jak z jednej strony łóżka uklękłam ja, a z drugiej położna. I tak, jak to się wykonuje przy namaszczeniu chorych, zrobiłam tej chorej kobiecie tym olejkiem krzyżyk na czole, na rękach i na stopach.

Nasza modlitwa nie trwała długo. Po chwili ta pani otworzyła oczy i usiadła na łóżku.  Rozpłakałyśmy się. Po kilku dniach wróciła do domu z dzieckiem.

Matka Boża uratowała ją.

Było to jedno z najbardziej poruszających wydarzeń, które przeżyłam w przeciągu 21 lat pracy w neapolitańskim szpitalu. Czas ten wspominam bardzo dobrze i z wielkim sentymentem.

S.M.Wincencja Wróbel

 

* * *

 

 

Początek kultu Matki Boskiej z tytułem Madonna dell’Arco wiąże się z epizodem, który miał miejsce 6 kwietnia 1450 r., w Poniedziałek Wielkanocny, w Sant’Anastasia (dziś w prowincji Neapol).

Na skraju pola stała kapliczka, na której pod łukiem akweduktu namalowany był (stąd nazwy Madonna dell’Arco i Pomigliano d’Arco) obraz Madonny z Dzieciątkiem Jezus.

Podczas wiejskiego festynu młodzi mężczyźni grali na polu w „palla a maglio” (piłkę z młotkiem). Gra polegała na uderzaniu drewnianej kulki młotkiem, wygrywał ten, kto sprawił, że jego kulka poleciała dalej. Jeden z nich nie trafił i przegrał grę, przez co piłka trafiła w lipę, której gałęzie częściowo zasłaniały ścianę pokrytą freskiem z wizerunkiem Madonny z Dzieciątkiem Jezus. Przegrany w przypływie gniewu, podniósł piłkę i przeklinając, rzucił nią gwałtownie w święty obraz, trafiając go w lewy policzek, który zaczął krwawić, tak jak gdyby to było żywe ciało. Wieść o cudzie szybko rozeszła się po kraju, docierając do hrabiego Sarno, miejscowego szlachcica, Wielkiego Kata Królestwa Neapolu. On uwolnił młodzieńca, ale po obserwacji cudu i przeprowadzeniu skróconego procesu skazał go na powieszenie, na tej samej lipie, która osłaniała obraz Matki Bożej. Po dwudziestu czterech godzinach drzewo uschło

Te cudowne wydarzenia wzbudziły kult Madonny dell’Arco, który natychmiast rozprzestrzenił się na całe południowe Włochy. Tłumy wiernych napływały na miejsce cudu, dlatego konieczne było wybudowanie z otrzymanych ofert niewielkiego kościoła, aby chronić święty obraz przed żywiołami.

 

 

 

 

http://www.santiebeati.it/dettaglio/91177

https://www.fanpage.it/napoli/la-storia-della-madonna-dellarco-e-dei-suoi-miracoli/