„I żył Henoch w zażyłości z Bogiem. Potem zniknął, bo Bóg go zabrał.” (Rdz 5,24).
Dosłowne tłumaczenie tego tekstu brzmi: „Henoch chodził z Bogiem, a potem go nie było, gdyż zabrał go Bóg.” „…chodził z Bogiem…”, no właśnie. Tylko co to dla mnie tak właściwie oznacza?
Otóż w ostatnim czasie, to krótkie wyrażenie stało się podstawą mojej relacji z Jezusem, bo odkrywam piękno trwania nieustannie w Jego obecności. Niby jest to oczywista oczywistość dla siostry zakonnej, ale szczerze muszę przyznać, że u mnie nie zawsze tak było. Chodzi mi tu, rzecz jasna, o świadomość jego nieustannej obecności, nie na bazie lęku i poczucia osaczenia. Wręcz przeciwnie – na bazie wolności i rozbudzonego pragnienia „życia w obfitości”. To „chodzenie z Bogiem” cechuje prostota wyrazu, prostota gestów. Dla mnie trwać w Jego obecności oznacza np. brak podziału czasu w ciągu dnia na kawałki typu: teraz czas na pracę, teraz na modlitwę, a teraz „dla siebie” itp. Kawałkowanie mojego życia groziłoby przecież ryzykiem, że nie wszędzie będę Go chciała zaprosić…bo uznam, że jakaś cząstka mojego świata nie jest wystarczająco „święta”, aby przyjąć Jego obecność. Ale to przecież On uświęca swoją OBECNOŚCIĄ. I ja już tak dzielić nie chcę. A przede wszystkim mam świadomość, że On tego nie chce. On natomiast chce dzielić ze mną każdy czas…dosłownie.
Przy tej okazji zdradzę mój, może trochę śmieszny, zwyczaj picia herbaty. Kiedy okoliczność sprawia, że robię to sama (czego generalnie nie lubię) to nakrywam dwa kubki i zapraszam Jezusa. Czasami pijemy w milczeniu, ale najczęściej On po prostu słucha…i to wystarczy. Może dziwne lub banalne, ale taki gest bardzo mi pomaga przypominać sobie samej, że czas należy do Niego. A skoro poskąpiłabym Mu teraz 15 minut przy kubku herbaty, to co ja z Nim będę robić całą wieczność? J
Poczucie bycia nieustannie przed Bożym Obliczem pomaga, gdy przychodzą pokusy. Łatwiej i szybciej zreflektować się wtedy i zapytać Jezusa: „Czy Tobie podoba się to, jak postąpiłam?”
„Chodzenie z Bogiem” to też podstawa uważnego i prostego życia, życia teraźniejszością. Jeśli chodzę „za rękę” z Bogiem to jestem skoncentrowana na znakach Jego obecności w moim życiu, w świecie mnie otaczającym. Nie trzeba mi wtedy wielości rzeczy, przeżyć, tłumu ludzi wokół. Wręcz przeciwnie – umiem „poprzestać na małym”, bo mam JEGO przy sobie…a więc mam wszystko (nie próbuję się karmić byle czym kiedy mam przy sobie SENS). No i żyję teraźniejszością, bo to w niej jest Bóg (nie w rozpamiętywaniu przeszłości i nie w zamartwianiu się o jutro).
Co jakiś czas zadaję sobie pytanie, takie weryfikujące i ustawiające mnie do duchowego pionu: czy po mnie widać, że moje serce jest rzeczywiście już zajęte? (tzn. czy jestem rzeczywiście oblubienicą?, czy jest wiadome, że ja już z Kimś „chodzę”?, czy poza habitem jest we mnie rozpoznawalny znak bycia „kobietą Boga”?). Moje odpowiedzi bywają bolesne, ale pomagają wracać na wspólnie z Nim wydeptaną ścieżkę.
„Przez wiarę zabrany został Henoch, aby nie oglądał śmierci i nie znaleziono go gdyż zabrał go Bóg. Zanim jednak został zabrany, otrzymał świadectwo, że się podobał Bogu.” (Hbr 11,5)
O, jak bardzo chciałabym też otrzymać takie świadectwo od Boga…
s. Franciszka Jarnot