175. ROCZNICA ŚWIĘCEŃ KAPŁAŃSKICH
SŁUGI BOŻEGO KS. JANA SCHNEIDERA
RUDZICZKA, KOŚCIÓŁ pw. TÓJCY ŚWIETEJ – 23 czerwca 2024 r.
Ks. Bp Waldemar Musioł
Umiłowani w Chrystusie, Siostry i Bracia!
Czcigodne Siostry Maryi Niepokalanej! Drodzy Współbracia Kapłani!
Zbliżając się dziś do ołtarza Pańskiego, przynoszę razem z Wami, Kochane Siostry i Drodzy Parafianie, serdeczną wdzięczność, pamięć i nadzieję. Po pierwsze wdzięczność Bogu za osobę i dzieło sługi Bożego ks. Jana Schneidera, którego ślady dziecięcych stóp, a jeszcze bardziej dziecięcej wiary i zaufania do Boga i Maryi przechowuje ta parafialna wspólnota i ta świątynia. Urodzony w 1824 r. w pobliskich Mieszkowicach, dziś należących do parafii Szybowice, spędził wprawdzie lata dzieciństwa w biedzie i niedostatku, ale był tu otoczony miłością i wspierany świadectwem wiary swoich rodziców, przykładem pracowitości ojca w tutejszym parafialnym gospodarstwie oraz niesiony modlitwą i edukacyjnym wsparciem kapłanów, zwłaszcza ks. proboszcza Antoniego Hoffmana. Jak zgodnie twierdzą biografowie naszego Sługi Bożego, to właśnie m.in. klimat tego miejsca ukształtował jego duchowość, jego spojrzenie na świat i na drugiego człowieka. Zasiewane tutaj ziarno człowieczeństwa, wiary i kapłańskiego powołania, które rozpoznał i mocno wspierał w młodym Johannesie miejscowy proboszcz, następnie edukacja
w nyskim gimnazjum, a potem studia we Wrocławiu – wydały plon stokrotny. Był nim, rozpoznany przez niego samego i przez przełożonych, charyzmat oddanego duszpasterza kobiet, które – w połowie XIX wieku – z powodu biedy przybywając do większych ośrodków i miast, podejmowały pracę w zakładach czy służbę w gospodarstwach, gdzie były wykorzystywane i często padały ofiarą ludzkiej nieuczciwości, a nieraz same ulegały pokusie łatwego pieniądza i wpadały w sidła nieobyczajności i grzesznego życia;. Charyzmat ten dał początek Stowarzyszeniu Najświętszej Maryi Panny dla niesienia pomocy tym kobietom, a wreszcie Zgromadzeniu Sióstr Maryi Niepokalanej dla duchowej opieki nad tym dziełem. Zasadną jest więc dziś nasza wspólna wdzięczność Bogu składana tu z kolejnym pokoleniem mieszkańców Rudziczki i Mieszkowic oraz kolejnym pokoleniem Sióstr. Zaproszenie mnie do niej poczytuję sobie
za prawdziwy zaszczyt.
Obok wdzięczności gromadzi nas tu także pamięć, a właściwie wspomnienie dnia, o którym sam Sługa Boży mawiał, że był „najważniejszym dniem w jego życiu”. Mam na myśli 1 lipca 1849 r., w którym
ks. Jan Schneider przyjął w kościele pw. Świętego Krzyża we Wrocławiu święcenia kapłańskie z rąk
bp. Melchiora von Diepenbrocka. To dzień, który był ukoronowaniem jego pragnień i rozpoczętej tutaj,
w Rudziczce, drogi. Wspomnienie tamtego wydarzenia czynię dzisiaj wobec Was i z obecnymi tu kapłanami dziękczynieniem także za nasze kapłaństwo. A ponieważ – zmagając się z towarzyszącymi mu dzisiaj wyzwaniami – koniecznie potrzebujemy wstawienników i wspomożycieli, odnajduję go dzisiaj
w słudze Bożym ks. Janie, którego orędownictwu powierzam siebie i moich braci, a Was pokornie proszę o modlitwę za nas.
Razem z wdzięcznością i serdecznym wspomnieniem dnia święceń kapłańskich, gromadzi nas tu także nadzieja na to, że owocem wielu starań, przede wszystkim obecnych tutaj Sióstr, które to starania szczerze podziwiam i którym błogosławię, będzie wyniesienie sługi Bożego ks. Jana Schneidera na ołtarze, aby mógł całemu Kościołowi przyświecać jako wzór wielu cnót, jako przykład umiejętności rozpoznawania znaków czasu, jako apostoł miłosierdzia wobec ubogich i zagubionych oraz wypraszać – jako błogosławiony – łaski potrzebne nam w naśladowaniu tych cnót. Tę nadzieję zamieniamy dziś na gorliwą modlitwę o łaskę rychłej beatyfikacji ks. Jana.
Choć każde z tych poruszeń serca (wdzięczność, pamięć i nadzieja) jest miłe Bogu i zostanie przez Niego przyjęte z tego ołtarza, nie poprzestawajmy na nich. Nie musimy bowiem czekać na oficjalne orzeczenie Kościoła, aby w świetle Słowa Bożego postawą ks. Jana się zainspirować, zmotywować, a może nawet zawstydzić.
Fragment Ewangelii św. Marka, który usłyszeliśmy przed chwilą, przypomniał nam wydarzenie burzy na jeziorze i doświadczenie lęku o życie i wątpliwości, jakie pojawiły się w sercach uczniów spoglądających na śpiącego w łodzi Jezusa.
Burza symbolizuje te doświadczenia życia, które nazywamy przeciwnościami losu, zagubieniem, brakiem nadziei, lękiem. Burza może stanowić albo dziejowe tło ludzkiego życia, albo może też być doświadczeniem bardzo osobistym. Jeden i drugi wymiar burzy na jeziorze był udziałem sługi Bożego ks. Jana Schneidera. Burzliwe były bowiem czasy, w których żył; czasy, które były tłem jego kapłaństwa i jego dzieła obrony kobiet. Najpierw oświeceniowe konsekwencje rewolucji francuskiej z końca XVIII wieku, a następnie rewolucja przemysłowa w I połowie XIX wieku na Dolnym Śląsku doprowadziła do skrajnego ubóstwa mieszkańców wsi i wywołała ich migrację do miast, do pracy, gdzie czekały nie tylko pieniądze, ale także pokusy odejścia od Boga, od jego przykazań, gdzie czyhała niemoralność i w konsekwencji beznadzieja. A pod koniec życia ks. Jana kolejne dziejowe zjawisko Kulturkampfu, które o mały włos,
w nurcie antykościelnych działań cesarza Bismarcka, nie zniszczyło dzieła jego życia. Nie brakowało też fal uderzających bezpośrednio w łódź życia ks. Jana: w młodości było to zgorszenie porzuceniem kapłaństwa przez ks. Johanessa Ronge z Biskupowa, z którym miał kontakt, i przewrotne jego nauczanie przeciwko Kościołowi; a później w kapłaństwie także „kłody rzucane przez administrację państwową pod nogi” założonego przez niego Stowarzyszenia i wreszcie – co musiało szczególnie boleć – niezrozumienie ze strony Kościoła i trudności związane z powstaniem zgromadzenia zakonnego i uzyskania dla niego odpowiedniego statutu i pozwoleń na sprawowanie kultu w klasztornej kaplicy.
W tych wszystkich społecznych i osobistych burzach postawa ks. Jana daleka była od postawy uczniów z dzisiejszej Ewangelii. Nie była pewnością siebie albo brakiem obaw czy lęków, bo ks. Jan pozostał
w tym wszystkim człowiekiem, ale też w jego postawie nie było nic z wyrzutu uczniów: «Nauczycielu, nic Cię to nie obchodzi, że giniemy? » (Mk 4, 38). Było w nim raczej przekonanie, iż Jezus – który jest obecny w łodzi jego życia, nawet jeśli po ludzku wydaje się, że śpi, a po Bożemu, że wystawia na próbę – pomoże przejść zwycięsko próbę i da odpowiednią porcję łaski, by dobre pragnienia, zgodne z Jego wolą, wydawały dobre owoce. Ksiądz Jan, przestrzeżony zapewne lękliwą postawą uczniów w łodzi, bardziej za św. Pawłem wiernie realizował wyzwanie z dzisiejszego Drugiego Czytania: «Miłość Chrystusa, [objawiona przez Jego śmierć i zmartwychwstanie] przynagla nas (…) aby ci, co żyją, już nie żyli
dla siebie, lecz dla Tego, który za nich umarł i zmartwychwstał» (2 Kor 5, 14).
Kochane Siostry i Drodzy Bracia! Burza i to, co ją symbolizuje jest niejednokrotnie także tłem naszego życia, zarówno w wymiarze dziejowym, jak i osobistym. Nie znalazłem dotąd bardziej przejmującego komentarza do ewangelicznej sceny o burzy na jeziorze niż ten, którego dokonał Papież Franciszek
w dniu, który – jak sądzę – wszyscy tu obecni doskonale pamiętamy. Był to piątkowy wieczór 27 marca 2020 r. W pierwszych tygodniach po wybuchu epidemii idąc samotnie w rzęsistym deszczu po pustym Placu Świętego Piotra, modlił się za cały świat, za chorych i tych, którzy im pomagali. Komentując właśnie ten fragment Ewangelii, który przed chwilą usłyszeliśmy, dokonał dziejowej diagnozy kondycji naszego czasu; diagnozy, która mimo upływu kolejnych 4 lat nie straciła na aktualności, a zdaje się,
że każdy kolejny rok czyni ją jeszcze bardziej aktualną. Tak modlił się Papież: «W tym naszym świecie, który kochasz bardziej niż my, ruszyliśmy naprzód na pełnych obrotach, czując się silnymi i zdolnymi do wszystkiego. Chciwi zysku, daliśmy się pochłonąć rzeczom i oszołomić pośpiechem. Nie zatrzymaliśmy się wobec Twoich wezwań, nie obudziliśmy się w obliczu wojen i planetarnych niesprawiedliwości,
nie słuchaliśmy wołania ubogich i naszej poważnie chorej planety. Nadal byliśmy niewzruszeni, myśląc, że zawsze będziemy zdrowi w chorym świecie. Teraz, gdy jesteśmy na wzburzonym morzu, błagamy cię: „Zbudź się, Panie!”».
Spoglądając krytycznym okiem na otaczającą nas rzeczywistość, zauważamy z pewnością wszystkie
te zjawiska w naszym społeczeństwie, także w naszej Ojczyźnie. Co więcej, sami generując życiowy pośpiech, ulegając pokusie brania i czerpania z dóbr tego świata bez umiaru, obojętniejąc na Boży porządek stworzenia, pogłębiając społeczną polaryzację i głębokie podziały, przymykając oko na prawdziwą ludzką biedę, która dotyczy nie tylko chleba, ale sięga znaczenie głębiej, wreszcie doświadczając także bardzo osobistych burz i kryzysów, których nie sposób tu wymienić – jesteśmy, niestety, skłonni bezczelnie zarzucać Bogu obojętność, tak jak uczynili to uczniowie w łodzi: «Nauczycielu, nic Cię to nie obchodzi, że giniemy?» Jakże bolesne musi to być dla Boga, któremu – jak nikomu innemu – zależy na naszym dobru? Jakże mógłby żałować daru wolności, którego nam udzielił, byśmy dokonując wyboru, sami stawali po właściwej stronie. Ale tego nie żałuje, bo nas kocha i w niektórych kwestiach ciągle liczy na ludzką refleksję i opamiętanie, także wtedy, gdy mówi do nas: «Czemu tak bojaźliwi jesteście?
Jakże brak wam wiary!» (Mk 4, 39-40).
Pozostając więc w łodzi życia i świadomi targających nią wiatrów, zapytajmy: Jak możemy zareagować na ten wyrzut?; a dziś jeszcze dodatkowo: Jak możemy się zainspirować postawą sługi Bożego ks. Jana Schneidera, by naprawić tę bolesną Franciszkową diagnozę? Na dwie rzeczy chciałbym zwrócić uwagę: na wiarę i na miłosierdzie!
Po pierwsze, na wspomnianą już wiarę ks. Jana i zaufanie do Boga, których nauczyła go Ta, której od początku zawierzył swoje życie i kapłaństwo, a potem kolejne swoje dzieła, a więc najpierw stowarzyszenie, a potem zgromadzenie zakonne – Maryja. Msza prymicyjna, odprawiona 2 lipca 1849 r. w kaplicy maryjnej katedry wrocławskiej, była zapewne szczególnym momentem tego zawierzenia. Skoro my dziś mamy skłonność, by zajmować miejsce Boga, potrzebujemy w sobie i w innych budzić świadomość,
że nie jesteśmy samowystarczalni, że sami toniemy, że potrzebujemy Pana, jak starożytni żeglarze gwiazd. Świadomość niewystarczalności ludzkich starań w zmaganiu o duchową przyszłość (naszą i całej ludzkości) niech sprawia, że odważniej zaprosimy Jezusa do łodzi naszego życia, by doświadczyć,
że z Nim na pokładzie nie dojdzie do katastrofy, że mimo trudnych doświadczeń On wniesie w nasze burze i nawałnice pokój ducha, że z Nim życie nigdy nie umiera. Zaufanie do Boga, cierpliwość w znoszeniu przeciwności, wytrwałość w realizacji celów połączona z posłuszeństwem Kościołowi ks. Jana niech nam będzie wspomożeniem w oddawaniu steru naszego życia Bogu.
W życiu sługi Bożego ks. Jana Schneidera znajduję jeszcze jedno antidotum na dzisiejsze „dawanie się pochłonąć rzeczom i oszołomienie pośpiechem” – tak w wymiarze dziejowym, jak i osobistym. Jest nim miłosierdzie. Autorzy biografii ks. Jana sięgają czasami po pojęcie: „dolnośląski apostoł miłosierdzia” na określenie jego wrażliwości i zaangażowania na rzecz duchowej obrony kobiet. Jego miłosierne oczy – nie na ludzki, ale na Jezusowy, czysty sposób – spoglądały nie tylko na parafian, ale na kobiety z fabryki cygar w Wiązowie, gdzie był wikarym, a potem na podopieczne Stowarzyszenia Maryi Niepokalanej, wreszcie na Siostry Maryi Niepokalanej w czasach tworzenia się nowej zakonnej wspólnoty. Jego miłosierne dłonie – ozdobione pragnieniem służby i dystansem do własnego posiadania i komfortu – otwierały kieszenie i portfele darczyńców, nie wyłączając wielkich tego świata, którzy hojnie wspierali dzieło pomocowe Stowarzyszenia. Rytm jego miłosiernego serca był słyszany jeszcze długo po jego śmierci
i to nie tylko we Wrocławiu. Nie mogę w tym miejscu nie wspomnieć jednego echa z tego miłosiernego rytmu serca ks. Jana, jakim był udział Sióstr Maryi Niepokalanej w tworzeniu branickiego Miasteczka Miłosierdzia i wsparciu w tym dziele bpa Józefa Nathana. Nie sposób nie wspomnieć o tym także dlatego, że dziś w Drugim Czytaniu z Drugiego Listu św. Pawła do Koryntian zawarte są słowa jego biskupiego zawołania: «Caritas Christi urget nos – Miłość Chrystusa przynagla nas», a on sam – wierzymy
w to mocno – obok ks. Jana Schneidera dostąpi chwały ołtarzy.
Niech przykład obu będzie nam dzisiaj zachętą do tego, byśmy kluczem naszego miłosierdzia: miłosiernych oczu, dłoni i serc otwierali drzwi ludzkich serc i bramę do przyszłości Kościoła, naszej Ojczyzny
i świata. Cóż to oznacza? Najpierw umiejętność nazwania i rozpoznania ludzkiej biedy i ubóstwa, którą nie jest już tylko brak rzeczy materialnych, a więc umiejętność czytania znaków czasu. Następnie umiejętność wejścia w czyjąś historię, by rozpoznać prawdziwość i słuszność jego potrzeb. Wreszcie uruchomienie całych pokładów obecnej w naszym sercu wrażliwości i wielkoduszności, aby nimi Pan Bóg mógł wobec ludzi, zarówno „pochłoniętych rzeczami i oszołomionych pośpiechem”, a więc ubogich duchowo, jak i tych, którzy doświadczają innych form ubóstwa w postaci biedy, wykluczenia i samotności (jak kobiety Wrocławia w XIX wieku) – pisać kolejne karty swojej historii zbawienia, historii swojej miłości do człowieka. Kochane Siostry i Drodzy Bracia! Czas chyba kończyć, choć księga życia sługi Bożego ks. Jana Schneidera zawiera jeszcze wiele inspirujących stronic. Wierzę, że nasza dzisiejsza wdzięczność, pamięć i nadzieja, wreszcie próba zaczerpnięcia z jego przykładu na czas naszego rejsu życia po wzburzonych wodach codzienności przyczyni się do tego, że do tej księgi, Wy, Drogie Siostry i Wy, Kochani Parafianie z Rudziczki, będziecie często sięgać i skutecznie sczytywać z niej metodę na świętość i sposób na wieczność. Amen .