Siostra Łucja.
Wiedziałam, że odchodzi, że to jej ostatnie dni życia. Starałam się dotrzymać jej kroku, zrozumieć i pojąć istotę umierania, przechodzenia do tego wymodlonego i oczekiwanego życia wiecznego. Ostatnie słowa Siostry Łucji wyszeptane przez słuchawkę jej wiecznie zawieszającego się telefonu: Heniusiu kochana, dziękuję ci za wszystko, za każdy twój dzień ze mną. Wybacz mi, jeśli nawet nieświadomie uraziłam cię, nawet w myślach tylko.
Taka była Łucja. Nigdy nie myślała o sobie. Te prawie dziesięć lat przyjaźni i wspólnej pracy to była dla mnie ciągła nauka. Trudne pytania i jeszcze trudniejsze odpowiedzi. Mój bunt na niesprawiedliwość społeczną i podłość ludzką zderzał się z Łucji „nadstaw drugi policzek”. Mój gniew na ludzi, którzy zadawali mi kolejne ciosy i chęć odwetu spotykał jej cierpliwe „pomódl się za nich, poproś o łaskę rozróżniania dobra i zła, by przestali zło czynić. Z czasem stawałam się inną osobą. Bardziej cierpliwą. Nim wygłosiłam krytykę, zadawałam sobie pytania. Bolało. Im więcej pytań i im mniej odpowiedzi, tym bardziej bolało. Od tego dnia, kiedy Łucja przyszła do mnie i zawstydzona poprosiła o pomoc, minęło prawie dziewięć lat. Ona, święta Łucja (tak o niej wtedy mówili ludzie) stała przede mną w spranym habicie, pocerowanym na brzuchu, w zdeptanych klapkach i miętosząc w rękach starą obdartą na paskach torebkę – jej całe biuro obwoźne, z pieczątkami, notesikiem, starą komórką i usiłowała wytłumaczyć mi skąd jej bieda i niedostatek. Patrzyłam na tą dziwną postać ze złością. Wysłuchałam nieskładnej opowieści, ja, arogancka i pyskata, wściekła na wszystko, mająca gotowe rozwiązania i jednoznaczne odpowiedzi na każde pytanie.
Nie dam siostrze pieniędzy, bo sama ich nie mam, ale będę pracować tak długo aż naprawimy ten system- zadeklarowałam. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że by naprawić system będę musiała naprawić samą siebie. Było ciężko. Tyle wspólnie z Łucją przelanych łez pan Bóg nie mógł nie zauważyć. Musiały jego służby hydrologiczne odnotować znaczne stany wysokie, bo chyba się wkurzył i odpuścił nam te męczarnie z rządem. Łucja uczyła mnie pokory a ja uczyłam jej odwagi. Czasami w trakcie rozmów przy rządowych stołach, kiedy atmosfera osiągała temperaturę wrzenia, ukradkiem kopałam Łucję w kostkę, by poszła pomodlić się. Stała za niedomkniętymi drzwiami i siąpiąc nosem nad różańcem liczyła na Boską pomoc, że może jakiś cud się stanie. Z czasem stałyśmy się bardzo dziwną parą: ona duża, przygarbiona idąca ciężkim krokiem i ja mała, w glanach i drepcząca, obie siwe, chodzące razem jak para starych koni w zaprzęgu. Znajomi komentowali naszą medialność, że strach otworzyć lodówkę, bo Szczepanowska z Łucją tam będą. Łucja bała się mikrofonu i kamery. Nie lubiła nagrań, krępowało ją mówienie o swojej pracy, o problemach. Nie było wyjścia, godziła się w końcu na te kamery i mikrofony, bo trzeba było pokazać problem społeczny, obnażyć niedostatek opieki państwa nad porzuconymi dziećmi z upośledzeniem intelektualnym i wreszcie naprawić ten dziurawy system. Kochała dziennikarzy, nawiązywała głębokie przyjaźnie, bardzo osobiste i rodzinne. Dla każdego z nich było miejsce do spania i talerz zupy. Odwdzięczali się poszanowaniem jej prywatności i rzetelnością dziennikarską. Siostra Łucja znała wszystkich. Dosłownie wszystkich. Wszędzie. Miała bardzo sfatygowany zeszycik z numerami telefonów. Otwierała go w każdej potrzebie. Niekoniecznie swojej. „Miłosierdzie ma być ciche” mawiała wciskając mi banknot w rękę i pokazując babinkę grzebiącą w koszu ze śmieciami. Nie mów, że to ode mnie, daj jej dyskretnie, by nikt nie widział. Albo: Henia, popatrz na tego nieboraka, co idzie ulicą. On kiedyś był kimś, miał pieniądze, pozycję, był lekarzem. Pamiętaj o nim, on już nie pije, ale czasami potrzebuje parę złotych. Pracowałam za miskę zupy, bo praca bez nagrody to grzech – mawiała. Regularnie dostawałam gorący obiad, czyściutka serwetka i koniecznie dwie porcje obiadowe. Siostro, ja tego nie zjem, nie potrzebuję tak dużo, protestowałam. Podziel się, zobacz ilu biedaków chodzi po ulicy- zawsze miała gotową odpowiedź. Wiedziałyśmy obie, że choroba postępuje, niemoc i niewyobrażalny ból staje się jej nieodłącznym towarzyszem, co prowadzi tylko w jedną stronę. Do samego końca przekazywała mi swoisty testament, wskazywała osoby, powierzała je pod moją opiekę, prosiła o pamięć o nich. Do samego końca przytaczała też zabawne powiedzonko: „Zakonnica musi być człowiekiem, bo inaczej to i na kołku habit można zawiesić, tylko, że kołek przez to, że w habit ubrany, nie stanie się zakonnicą”.
Henryka Szczepanowska