Wyprawa letnia 2021- z Maria Laach do obozu romskiego Habes

Wyprawa letnia 2021- z Maria Laach do obozu romskiego Habes

a ja tam byłam…

jak to się stało?

Pięć lat temu byłam na rekolekcjach w Maria Laach i zobaczyłam apel o datki na obóz romski na Słowacji, który wystosował duszpasterz obozu romskiego na Słowacji o. Bazyli. Przeczytałam między innymi, że potrzebne są materace i zwróciłam na to uwagę… ponieważ właśnie w tym czasie materace w naszym centrum seniorów w Cochem musiały zostać wymienione – ” tylko dlatego, że nie odpowiadały już” normie – dlatego miały zostać zutylizowane. Jednak udało się je uratować i zabrać do obozu.

Tak, to był mój pierwszy kontakt z tym projektem i byłam i nadal jestem entuzjastycznie nastawiona do zaangażowania benedyktynów, a zwłaszcza o. Basiliusa, w tę sprawę.  Od początku było też dla mnie jasne – my, Siostry Maryi Niepokalanej, chcemy to wspierać. Zdobyłam więcej informacji i mogłam je wspierać w naszym domu, we wspólnocie kobiet i z moimi przyjaciółkami.

Na naszych adwentowych, wiosennych i jesiennych bazarach i wszystkich innych imprezach w domu zawsze był stragan – z najróżniejszymi rzeczami. Dochód przeznaczano dla „moich romskich dzieci”.

Oczywiście, to jeszcze bardziej wzmocniło więź i za każdym razem, gdy planowany był transport, rozpoczynałam również lokalny apel i jestem przytłoczona tym, jak chętnie pracownicy i mieszkańcy Cochem składają datki. W ten sposób, w naszym dobrobycie, możemy również zrobić coś dla tych ludzi.

Po każdej wyprawie były szczegółowe raporty o wszystkim i stało się dla mnie jasne – ja też muszę pojechać na tę wyprawę.

Już w zeszłym roku planowałam być tam na letniej trasie… ale… pandemia pokrzyżowała mi plany, podobnie jak jesienią.

Ale teraz nadszedł czas…. Pan poseł Lingenthal powiedział mi w czerwcu, że wyjazd planowany jest na koniec lipca. Oczywiście byłam tym podekscytowana, a jeszcze bardziej tym, że jedzie o. Bazyli.

Musiałam jednak wiele zaplanować i zorganizować na czas mojej nieobecności w klasztorze, żeby starsze siostry nie zostały same.

Ale pomyślałem… skoro ma być tak, że ja idę – to nie może być problemu i tak było. Na zastępstwo przyszła współsiostra, więc mogłyśmy zacząć od 27 lipca.

Kiedy dotarliśmy do Maria Laach, samochód z Kolonii był już zaparkowany przed opactwem, a ludzie już ładowali samochód.

Za ks. Bazylim

Po modlitwie i błogosławieństwie na drogę, rozpoczęła się nasza wyprawa, tak profesjonalnie zaplanowana i przygotowana przez Michaela Lingenthala.

Byłam po prostu ciekawa, czego się spodziewać …. długiej jazdy, kontroli granicznych, kontroli szczepień …..itd.

Wszyscy byliśmy zaskoczeni, że na całej trasie (tam i z powrotem) nie było żadnych komplikacji.

Po noclegu w zajeździe – było spotkanie z ambasadorem w Bratysławie.

Tak, a 29 lipca zbliżaliśmy się coraz bardziej do celu i podekscytowanie rosło.

W centrum komunikacyjnym Caritas czekał na nas zespół pracowników i dzieci, które przywitały nas z radością.

Po rozładunku ciężko pracujący pomocnicy zostali obdarowani małym słodyczem, a dzieciom zabłysły oczy.

Dzieci szybko wróciły do domu.

Wieczorem spotkaliśmy się z pracownikami ośrodka, rozmawialiśmy i oczywiście wspólnie jedliśmy. Tłumaczem był Pan Rado – nie tylko ja, ale wszyscy czuli się swobodnie – to było zauważalne.

Następnego dnia rozstaliśmy się –

ponieważ pan Lingenthal i pan Rado mieli spotkanie z burmistrzem w Secovcach.

Ojciec Bazyli i ja zostaliśmy zabrani przez siostrę Bernadettę (Siostry Odkupiciela) i tłumaczkę, panią Kristinę, do Trebisova – tam byliśmy u burmistrza, którego siostra Bernadetta dobrze zna i który jest bardzo przyjazny Romom.

Po tym spotkaniu udaliśmy się do klasztoru siostry Bernadetty – coś zupełnie nowego dla mnie, bo 3 siostry nie mieszkają w klasztorze – tylko w budynku z prefabrykatów na 5 piętrze.

Gościnność u nich dała się od razu zauważyć – bo czuć było zapach świeżego ciasta, które potem też natychmiast podano.

To była bardzo dobra atmosfera – my nie mówiliśmy po słoweńsku, a siostry nie mówiły po niemiecku – ale i tak rozumieliśmy się bardzo dobrze.

Następnie siostra Bernadetta pokazała nam krótko obóz romski, w którym pracuje.

Na obiad wróciliśmy do ośrodka Caritas.

Wkrótce przybyły dzieci i rozpoczęła się zabawa.

Bardzo zdyscyplinowane i szczęśliwe dzieci.

Tego popołudnia wybraliśmy się również do obozu na miejscu. Niektóre dzieci towarzyszyły nam, ponieważ mieszkają tam ze swoimi rodzinami.

Po drodze poczułam się zupełnie odmieniona, ponieważ czegoś takiego –

nigdy w życiu nie widziałam.

Dla mnie to były bardzo mocne spotkania – z tą biedą i ludźmi.

Wyobrażałam sobie, że sytuacja tam jest tragiczna,

ale rzeczywistość była o wiele bardziej ekstremalna –

nie możesz sobie tego wyobrazić…..

musisz to zobaczyć…

Bardzo się cieszę, że mogłam skorzystać z okazji i pojechać.

Tak, zostałam na nowo zmotywowana do bycia wdzięczną i nadal będę angażować się z tymi ludźmi w przyszłości –

nawet jeśli jest to tylko :

Kropla w morzu.

Warto….!!!!

 

Szczególne podziękowania kieruję do

wspaniałej grupy podróżniczej –

Ojciec Bazyli , Michael Lingenthal

oraz

i wszystkich wielu

którzy towarzyszyli nam swoją modlitwą.

Dziękuję !!!

 

Siostra M. Felicitas

(z Cochem)

 

 

Jak z krawcowej zostałam pielęgniarką i cud Madonny dell’Arco

Jak z krawcowej zostałam pielęgniarką i cud Madonny dell’Arco

Chciałabym podzielić się pewną historią, która wydarzyła się, gdy pracowałam w szpitalu w Neapolu. Moją opowieść rozpocznę od tego jak to się stało, że zostałam pielęgniarką, wyjechałam do Włoch i o cudzie na oddziale szpitalnym.

 

Do Zgromadzenia wstąpiłam mając 20 lat. Rozpoczęłam kandydaturę. Bardzo dobrze pamiętam jedne z pierwszych słów, które powiedziała do mnie  wtedy Matka Genezja: ,,Kandydatka będzie pielęgniarką”. Słowa te zapadły mi bardzo w pamięć, jednak z czasem zdążyłam o nich zapomnieć…. ale Matka Genezja o nich nie zapomniała.

Rozpoczęłam nowicjat. W tym czasie miałyśmy różne wykłady. Przyjeżdżała też do nas  jedna siostra z Katowic (imienia nie pamiętam), która uczyła nas jak  robić zastrzyki i jak wykonywać podstawowe czynności pielęgnacyjne przy chorych.

Będąc w drugim roku nowicjatu, zostałyśmy poinformowane, że mają wywieźć siostry do Otorowa koło Szamotuł, do obozu pracy. Pamiętam jak Matka Genezja, podjęła wtedy decyzje, żeby rozebrać nowicjuszki ze strojów zakonnych, aby je uchronić przed wywiezieniem. Swoje rzeczy osobiste miały wywieźć do domów rodzinnych. Także ja miałam spakować swoje rzeczy, wywieźć do domu rodzinnego i w świeckim ubraniu przyjechać do wspólnoty sióstr w Nysie.  I tak też zrobiłam.

Siostry w Nysie przyjęły mnie życzliwie. W niedługim czasie ubrały mnie w habit, który był po zmarłej siostrze. Chociaż nie pasował on na mnie i był dla mnie za duży, byłam szczęśliwa, że mogłam go ponownie nosić. Niestety nie cieszyłam się nim długo, ponieważ niebawem pod drzwi furty ktoś podrzucił nam list z informacją, że chcą i nas wywieźć do obozu pracy, a więc znowu kazali mi się rozebrać. Powtórzyło się to chyba ze trzy razy, kiedy mnie tak ubierali i rozbierali, ale wiedziałam, że to jedyny sposób, aby mnie uratować przed wywózką.

 

W Nysie była siostra Herezwita, która prowadziła kurs krawiecki dla dziewcząt. Ponieważ  ja uczyłam się już szycia jako nastolatka w szkole gospodarczej, zaczęłam jej pomagać w nauce szycia. Po roku pobytu w Nysie, Matka Genezja ,,przypomniała sobie” to co mi powiedziała kiedy byłam kandydatką i dlatego przeniosła mnie do Jaszkotla.  Tam oprócz pracy w zakładzie, jeździłam do chorych po wioskach robić im zastrzyki. Z Jaszkotla wyjechałam na dwa lata do szkoły pielęgniarskiej do Warszawy. Po ukończeniu szkoły wróciłam ponownie do Jaszkotla. Następnie miałam przeniesienie do Ścinawy, gdzie siostry pracowały w Ośrodku Zdrowia: na izbie porodowej, w punkcie szczepień i w gabinecie zabiegowym. Tam miałam zostać przełożoną.  Pamiętam jak było mi żal opuszczać Jaszkotle i kiedy wysiadłyśmy z pociągu z siostrą Heleną, która mnie odwoziła, zauważyła, że jestem smutna, bo jechałam w nieznane, nie wiedziałam z kim będę pracować. Zaczęła mi pokazywać walory tego miejsca, mówiąc: ,,popatrz jak tu ładnie, tu strumyk płynie, ptaki tak ładnie śpiewają” a ja wtedy odpowiedziałam: ,,ale to takie obce”. Ale Bóg był ze mną. Rozpoczęłam pracę w punkcie szczepiennym oraz jeździłam po wioskach do ludzi chorych. Do obsługi było 15 wiosek. Pracowałam tam 10 lat.

 

Rok 1972. Do dziś słyszę dźwięk dzwonka telefonu i głos w słuchawce, który mówi: ,,Siostro Wincencjo pojedziesz do Włoch. Szykuj się i to szybko, ponieważ tam dyrektor szpitala chce aby przyjechała jedna siostra do pracy na oddziale w szpitalu”. Nie ukrywam, że było mi żal wyjeżdżać, ponieważ zżyłam się z siostrami i z ludźmi. Nie znałam przecież języka włoskiego i jechałam ponownie w nieznane.

Jak już wspomniałam przyjechałam do Neapolu nie znając języka włoskiego. Rozpoczęłam pracę w szpitalu, ludzie przyjęli mnie bardzo życzliwie. Wspierali mnie, żebym się nie przejmowała nieznajomością języka tylko uczyła się cierpliwie, choćby dwa słowa dziennie a za jakiś czas będę mówić perfekcyjnie. I tak też robiłam. Pomimo nieznajomości języka, od razu rozpoczęłam pracę na oddziale  i tylko dzięki opiece, i pomocy Boga, nie popełniłam żadnego błędu.

Ludzie ze szpitala lubili pracować z nami – siostrami, dawali nam to odczuć nie jeden raz. Mieli do nas zaufanie. Zwierzali nam się z różnych swoich problemów rodzinnych, małżeńskich, a my te wszystkie sprawy oddawałyśmy Bogu na modlitwie.

 

Podczas mojej pracy w szpitalu, wydarzył się pewien cud, o który pragnę opowiedzieć.

Pewnego dnia na oddziale, na którym pracowałam przebywała kobieta, która urodziła chłopczyka. Po porodzie stan jej zdrowia zaczął się pogarszać. Miała tzw. eklampsje (jest to rzucawka, która pojawia się jako drgawki lub utrata przytomności u kobiet w ciąży lub po porodzie). Stan ten utrzymywał się dwa tygodnie, wpadała w śpiączkę, nie reagowała na nic.  Lekarze nie dawali jej szans na przeżycie. Było mi bardzo żal tej kobiety, dopiero co  urodziła  swoje pierwsze dziecko i miała niedługo umrzeć. Codziennie przychodziła do niej położna, która wykonywała przy niej czynności pielęgnacyjne. Któregoś dnia spotkałam się z nią w sali tej pani. Zapytałam się ,,czy ta pacjentka naprawdę umrze?”. Ona odpowiedziała mi, że ,,nie ma dla niej już ratunku”. Wtedy powiedziałam położnej, że mam olejek z cudownego miejsca z Sant’Anastasia, w którym jest obraz Matki Bożej dell’Arco, i chcę nim namaścić chorą. (Wspomnę tyko, że ojcowie Dominikanie, którzy opiekują się tym sanktuarium w dzień odpustu zawsze święcą oleje, które ludzie mogą sobie zabrać.)

 

Zaproponowałam też wspólną modlitwę w intencji: albo niech Bóg da jej spokojną śmierć albo przywróci jej zdrowie. Ona chętnie się na to zgodziła. Pamiętam jak z jednej strony łóżka uklękłam ja, a z drugiej położna. I tak, jak to się wykonuje przy namaszczeniu chorych, zrobiłam tej chorej kobiecie tym olejkiem krzyżyk na czole, na rękach i na stopach.

Nasza modlitwa nie trwała długo. Po chwili ta pani otworzyła oczy i usiadła na łóżku.  Rozpłakałyśmy się. Po kilku dniach wróciła do domu z dzieckiem.

Matka Boża uratowała ją.

Było to jedno z najbardziej poruszających wydarzeń, które przeżyłam w przeciągu 21 lat pracy w neapolitańskim szpitalu. Czas ten wspominam bardzo dobrze i z wielkim sentymentem.

S.M.Wincencja Wróbel

 

* * *

 

 

Początek kultu Matki Boskiej z tytułem Madonna dell’Arco wiąże się z epizodem, który miał miejsce 6 kwietnia 1450 r., w Poniedziałek Wielkanocny, w Sant’Anastasia (dziś w prowincji Neapol).

Na skraju pola stała kapliczka, na której pod łukiem akweduktu namalowany był (stąd nazwy Madonna dell’Arco i Pomigliano d’Arco) obraz Madonny z Dzieciątkiem Jezus.

Podczas wiejskiego festynu młodzi mężczyźni grali na polu w „palla a maglio” (piłkę z młotkiem). Gra polegała na uderzaniu drewnianej kulki młotkiem, wygrywał ten, kto sprawił, że jego kulka poleciała dalej. Jeden z nich nie trafił i przegrał grę, przez co piłka trafiła w lipę, której gałęzie częściowo zasłaniały ścianę pokrytą freskiem z wizerunkiem Madonny z Dzieciątkiem Jezus. Przegrany w przypływie gniewu, podniósł piłkę i przeklinając, rzucił nią gwałtownie w święty obraz, trafiając go w lewy policzek, który zaczął krwawić, tak jak gdyby to było żywe ciało. Wieść o cudzie szybko rozeszła się po kraju, docierając do hrabiego Sarno, miejscowego szlachcica, Wielkiego Kata Królestwa Neapolu. On uwolnił młodzieńca, ale po obserwacji cudu i przeprowadzeniu skróconego procesu skazał go na powieszenie, na tej samej lipie, która osłaniała obraz Matki Bożej. Po dwudziestu czterech godzinach drzewo uschło

Te cudowne wydarzenia wzbudziły kult Madonny dell’Arco, który natychmiast rozprzestrzenił się na całe południowe Włochy. Tłumy wiernych napływały na miejsce cudu, dlatego konieczne było wybudowanie z otrzymanych ofert niewielkiego kościoła, aby chronić święty obraz przed żywiołami.

 

 

 

 

http://www.santiebeati.it/dettaglio/91177

https://www.fanpage.it/napoli/la-storia-della-madonna-dellarco-e-dei-suoi-miracoli/

 

Fontanna Trzy Źródła – mało znana historia

Fontanna Trzy Źródła – mało znana historia

Le Tre Fontane (Trzy Źródła) przy Via Laurentina w Rzymie jest miejscem dobrze znanym, gdyż to właśnie tu doszło do męczeńskiej śmierci św. Pawła. Legenda głosi, że kiedy  św. Paweł wskutek prześladowań Nerona został ścięty, jego głowa trzykrotnie odbiła się od ziemi, zanim się zatrzymała. Z ziemi nagle trysnęły wtedy trzy źródła, z tego powodu miejsce to nosi nazwę „Le Tre Fontane”, czyli „Trzy Źródła”.

Niedaleko miejsca męczeńskiej śmierci św. Pawła objawiła się Matka Boża.

Ale zacznijmy od początku

W 1913 roku w stajni na przedmieściach Rzymu, na świat przychodzi Bruno Cornacchiola. Został ochrzczony dopiero po powrocie swego ojca z więzienia. Dorastał i wychowywał się          w bezbożnym środowisku rzymskich slumsów, w których mieszkali prawie sami kryminaliści i prostytutki. W domu Brunona trwały nieustanne kłótnie, przekleństwa i bicie dzieci. Starsze z nich na noc uciekały z domu. Pewnego dnia  gdy Bruno błąkał się po mieście zainteresował się nim jakiś zakonnik, który zabrał go do klasztoru sióstr. Tam go nakarmiono i umyto. Siostry zaczęły uczyć go katechizmu. Po 40 dniach przygotowania szesnastoletni Bruno przyjął pierwszą Komunię św. i sakrament bierzmowania. W wieku 20 lat został powołany do wojska. Po zakończeniu służby wojskowej Cornacchiola ożenił się z dziewczyną, którą znał od dzieciństwa i tylko dzięki jej naleganiom zgodził się na ślub kościelny. Następnie Bruno wstępuje do partii komunistycznej. Wyjeżdża z włoskim wojskiem na wojnę domową do Hiszpanii, gdzie zaczyna szpiegować na rzecz komunistów. W Saragossie poznaje niemieckiego żołnierza, który mu bardzo zaimponował, należał on do protestanckiej sekty  i zionął nienawiścią do papieża oraz Kościoła katolickiego. Od tamtej pory nienawiść  do Kościoła katolickiego w Brunonie wzrosła, do tego stopnia, że kupił sobie sztylet i napisał na nim ,,śmierć papieżowi”. Po zakończeniu wojny  wraca do Rzymu i rozpoczyna pracę jako konduktor w tramwaju. W tym czasie nawiązał kontakt z Adwentystami Dnia Siódmego. Bruno był bardzo zaangażowany i gorliwy  w zwalczaniu Kościoła katolickiego, kultu Matki Bożej i papieża i robił wszystko aby jak najwięcej ludzi przekonać do swoich racji i uczynić ich wyznawcami sekty adwentystów.  To sprawia, że otrzymuje polecenie wygłoszenia mowy na  Piazza della Croce Rossa, w której miał ośmieszyć kult Eucharystii, dogmat  o Niepokalanym Poczęciu Najświętszej Maryi Panny. Dla niego był to wielki zaszczyt i okazja  aby zostać pastorem.

Z tego właśnie powodu w sobotę 12 kwietnia 1947 r. wybiera się razem ze swoimi dziećmi 10-letnią Isolą, 7-letnim Carlo i 4-letnim Gianfranco do Ostii. Spóźnili się na pociąg, dlatego postanowił udać się do Via Laurentina alle Tre Fontane, aby przygotować w spokoju swoje przemówienie.

Jest piękny słoneczny dzień, dzieci zaczynają się bawić w lesie eukaliptusowym a Bruno przygotowuje swoje przemówienie. Niedaleko miejsca ich pobytu znajdowała się grota. Bruno co jakiś czas sprawdza, gdzie są i co robią dzieci. Pewnej chwili nie słyszy odpowiedzi najmłodszego syna, zaniepokojony zaczyna go szukać. Dociera do pobliskiej groty i tam zastaje klęczące dziecko z rękami złożonymi do modlitwy. Bruno woła pozostałe dzieci. Po przyjściu one także klękają przed „Piękną Panią” która jest w grocie, a której tylko on nie widzi. Bruno jest przerażony, jego dzieci są blade i nieruchome, nie wie co robić, martwi się o swoje dzieci, w swojej bezradności po raz pierwszy od długiego czasu z całego serca prosi o pomoc Pana. W tym momencie rozjaśnia się ciemność groty i on też widzi „Piękną Panią”. Ma około metr siedemdziesiąt, ma białą sukienkę z różową opaską opasującą biodra, ciemnobrązowe włosy i zielony płaszcz opasujący głowę i biodra, w rękach trzyma Biblię. Pani przedstawia się jako „Dziewica Objawienia” Mówi: „Jestem Dziewicą Objawienia, a Objawienie to są słowa Boga, które mówią również o Mnie. Prześladujesz Mnie, ale już jest najwyższy czas, abyś z tym skończył. Wracaj do świętej wspólnoty Kościoła katolickiego”. Pierwsze Piątki Miesiąca ofiarowane Najświętszemu Sercu Jezusa, które odprawiłeś, zachęcony przez twoją zatroskaną, trwającą w wierze małżonkę, zanim definitywnie wkroczyłeś na drogę błędu, uratowały Cię. Przez godzinę z kwadransem rozmawia z Brunonem: wyjaśnia mu znaczenie modlitwy, zaprasza do spowiedzi oraz przekazuje przesłanie dla papieża.

Wreszcie uśmiecha się, kłania  i stopniowo znika, a w grocie pozostaje tylko piękny zapach. Zanim odeszła, Panna Objawienia zostawiła mu znak, rozwiewający jego wątpliwości, potwierdzający wiarygodność przesłania boskiego, odrzucający zaś działanie szatańskie. Znak dotyczył zapowiedzi przyszłego spotkania Cornacchioli z kapłanem, który zweryfikuje prawdziwość objawienia. Po powrocie do domu Bruno opowiada żonie co się stało, prosi ją o przebaczenie za swoje wcześniejsze zachowania. Cornacchiola miał kolejne objawienia 06, 23 i 30 maja

07 października 1947 roku, w święto Matki Bożej Różańcowej, odbyła się największa w historii Rzymu procesja różańcowa. Rozpoczęła się ona na placu św. Piotra i szła ulicami miasta do groty w Tre Fontane. Trzy pary białych koni ciągnęły wóz z dużą figurą Dziewicy Objawienia, którą pobłogosławił papież Pius XII. Wtedy też Ojciec Święty wyraził zgodę na kult publiczny w Tre Fontane i oddał w ręce franciszkanów konwentualnych opiekę duszpasterską nad pielgrzymami przybywającymi na miejsce objawień. Miejsce to stało się celem pielgrzymek, gdzie dokonywały się liczne uzdrowienia i nawrócenia.

12 kwietnia 1980 r., w 33. rocznicę objawień, 3 tysiące ludzi było świadkiem cudu słonecznego. Zjawisko to powtórzyło się dwa lata później..

Bruno Cornacchiola spotykał się także z kolejnymi papieżami: 8 lipca 1959 roku został przyjęty na prywatnej audiencji przez papieża Jana XXIII, a 17 października 1973 roku spotkał się z Pawłem VI. Był także na prywatnej audiencji u Jana Pawła II.

Dzięki decyzji papieża Jana Pawła II dnia 17 marca 1994 roku kardynał Camillo Ruini wydał dekret nakazujący budowę kościoła na miejscu objawień, a 2 kwietnia 1997 roku św. Jan Paweł II nadał temu kościołowi tytuł „Święta Maryja Trzeciego Tysiąclecia w Tre Fontane”.

 

S.M. Weronika Wojciechowska

 

Czy życie zakonne ma dzisiaj sens?

Czy życie zakonne ma dzisiaj sens?

Żyjemy w czasach ogromnych możliwości człowieka. Jeszcze 50 lat temu obecny styl życia ludzi był dla ówczesnych nieosiągalny nawet w naśmielszych marzeniach. Dziś, dzięki wynalazkom technicznym, rozwijającej się wciąż globalizacji w wielu dzidzinach naszego życia, ma się wrażenie, że świat jest na wyciągnięcie ręki, stoi otworem do dyspozycji każdego człowieka, a to, co zrobimy z naszym życiem zależy tylko od naszej decyzji. W takiej sytuacji wybieranie prostego, ubogiego życia w klasztorze może wydawać się dla współczesnych czymś zupełnie niedorzecznym. Dla wielu ludzi życie zakonne traci dzisiaj na swej wartości stając się swego rodzaju „folklorem religijnym” czy średniowiecznym reliktem.  Inni rolę osób konsekrowanych postrzegają głównie w kategoriach działalności społecznej, która obecnie, przy mocno rozwiniętych instytucjach społecznych nie odgrywa już takiego znaczenia, jak wcześniej. Można zatem odnieść wrażenie, że czas zakonów powoli się kończy. Przy takim myśleniu może utwierdzać także fakt spadającej liczby powołań do życia konsekrowanego w Europie.

Czy jednak rzeczywiście mamy dziś do czynienia z kryzysem życia zakonnego, które zdezaktualizowało się w nowoczesnym świecie, czy może wokół nas kreowany jest świat, w którym podstawowe i naturalne wartości, jak wiara w Boga, miłość jako dar z siebie, prawda, dobro i piękno zaczęły być nieporozumieniem?

Nie ma wątpliwości, że w dzisiejszym świecie dla wielu chrześcijan duchowość stała się jedną z najbardziej skarłowaciałych dziedzin życia. Z jednej strony słabnięcie wiary a z drugiej coraz bardziej odczuwalne, choć może nie uświadomione, pragnienie Boga-Stwórcy – oto dramat współczesnego człowieka. Świadectwo życia konsekrowanego chyba jeszcze nigdy w historii nie było tak potrzebne jak obecnie. Nie traci sensu, ale jest znacznie trudniejsze, gdyż ma spełniać swoją rolę w kulturze, która wybrała indywidualizm jako swój znak rozpoznawczy. Życie konsekrowane jako droga służby, miłości, bezinteresowanego oddawania siebie na rzecz osób często zaniedbanych, trudnych, potrzebujących stoi w zupełnej opozycji z dzisiejszą mentalnością.

Istotą powołania do życia konsekrowanego nie jest aktywność, lecz tożsamość osoby konsekrowanej. Powołanie do życia zakonnego, to powołanie do wyjątkowej więzi z Chrystusem, która nie może się zdezaktualizować. Wspólnota zakonna ma ukazywać pasję życia dla Boga – to jest jej zadanie w świecie. Oczywiście nie znaczy to, że najlepszą drogą dla wszystkich ludzi byłoby życie zakonne. Jednak to życie, które z łaski Bożej wybierają niektórzy chrześcijanie jest dla innych pomocą, by nie pogubić się w różnorodności dróg, i propozycji, jakie istnieją we współczesnym świecie.

Życie konsekrowane ma przekonywać, że to Bóg daje doświadczenie szczęścia, którego szuka świat i nie znajduje gdzie indziej. Nie dadzą go pieniądze, władza czy uczucia, jeśli nie są zintegrowane w doświadczeniu wiary. To Bóg jest Panem wszystkiego, do nas należy wypełnić powierzone nam zadanie.

S.M. Sybilla Kołtan

Święty Józef przyjaciel od finansów

Święty Józef przyjaciel od finansów

Ponieważ obecni rok jest ogłoszony przez papieża Franciszka ,,Rokiem świętego Józefa”, pragnę podzielić się z Wami moją przyjaźnią z tym świętym.                                                                                             

Nabożeństwo do św. Józefa miałam od zawsze, już zanim wstąpiłam do naszego Zgromadzenia znałam litanię do św. Józefa na pamięć. Zawsze starałam się powierzać wiele spraw przez jego wstawiennictwo, szczególnie… sprawy finansowe…Nigdy mi nie odmówił pomocy.

W pamięci mam dwie szczególne sytuację z mojego życia.

Podczas, gdy byłam w Bardzie Śląskim, cała wspólnota sióstr wiedziała, że mam szczególne nabożeństwo do św. Józefa. Byłam wtedy przełożoną. Dom był bardzo duży i nieustannie coś się psuło lub wymagało remontu. Niestety brakowało na to pieniędzy. Modliłam się do mojego Przyjaciela św. Józefa, aby pomógł nam z tymi sprawami finansowymi.

Pewnego dnia rano, kiedy schodziłam do kaplicy zobaczyłam na korytarzu przed wejściem do kaplicy, że stoi figura św. Józefa, który w ręku trzymał kopertę. (Dodam tylko, że nigdy wcześniej ta figura tam nie stała). Pamiętam dobrze słowa, które wtedy wypowiedziałam na głos: ,,O jej a ty, skąd się tutaj wziąłeś?”. Po chwili, gdy wypowiedziałam te słowa, z głębi korytarza, usłyszałam śmiech sióstr, które ukryły się za rogiem. To najmłodsze siostry ze wspólnoty  postawiła tę figurę. Jak wspomniałam, Józef trzymał w ręku kopertę i jak się po chwili okazało były w niej pieniądze. Przyznam, że bardzo ucieszyłam się, gdyż mogliśmy wyremontować taką dużą salę, którą mogłyśmy przeznaczyć na rekolekcje dla przybywających do naszego domu pielgrzymów oraz na wspólne siostrzane spotkania.

Nigdy nie dowiedziałam się skąd były te pieniądze i kto nam je podarował (siostry nigdy nie powiedziały skąd). Ja jednak wierzyłam, że to sam św. Józef zatroszczył się o to.

Kolejna sytuacja wydarzyła się, jak potrzebowałyśmy pieniędzy na remont kuchni.

Ufając w pomoc św. Józefa, Jemu zawierzyłam całą tą sprawę i znalezieniem pieniędzy na jej remont.

Pewnego dnia w naszym domu odbywały się rekolekcje dla pielgrzymów. Pomagałam wtedy Siostrom w kuchni i pamiętam, że rozmawiałyśmy o remoncie. W pewnej chwili do kuchni wszedł ksiądz, który głosił wtedy u nas rekolekcje (obecnie jest biskupem). Przywitał się z nami, podszedł do mnie i kuchni i wręcza mi kopertę, mówiąc przy tym: ,,To od św. Józefa dla siostry”.  W kopercie były pieniądze, które wystarczyły na remont kuchni.

Te dwie sytuacje pamiętam w sposób szczególny, choć było ich jeszcze wiele.

Kocham św. Józefa bardzo. Mówię na niego też zdrobniale ,,Józefku pomóż”, proszę aby on ,,coś” wymyślił, ratował. I on zawsze pomagał i stawiał na mojej drodze życiowej wspaniałych ludzi. I pomaga do dziś. On jest niezawodny w niesieniu pomocy. W jednych sprawach działa od razu, w niektórych trzeba czekać dłużej na Jego wstawiennictwo, ale On zawsze pomaga i wstawia się,  tylko trzeba Jemu naprawdę zaufać, wierzyć i prosić Jego o pomoc.

S.M. Borgia Drobina

Kapłaństwo ks. Schneidera jako służba

Kapłaństwo ks. Schneidera jako służba

Święcenia prezbiteratu

Ks. Johannes Schneider w całym swoim kapłańskim życiu naśladował patrona wrocławskiej katedry tak w dziedzinie wierności swemu powołaniu jak i w zakresie nieskazitelnej czystości kapłańskiej. Jak napisał jego biograf ks. J. Schweter, dzięki nieskalanej czystości kapłańskiej „cieszył się pełnym szczęściem kapłańskiego powołania i miał serce pełne współczucia dla biednych ofiar namiętności i uwodzicielstwa”.

Dzień przyjęcia święceń kapłańskich uznał ks. Johannes Schneider za najważniejszy w swoim życiu. Cel, do którego dążył nieprzerwanie przez 12 lat i który opłacić musiał wieloma ofiarami i wyrzeczeniami, został wreszcie osiągnięty. Święcenia kapłańskie otworzyły przed nim możliwość realizacji swojego powołania jako kapłana ale także jako obrońcy najsłabszych i moralnie zagrożonych oraz założyciela nowego zgromadzenia zakonnego. Nigdy nie traktował kapłaństwa jako możliwości podniesienia swojego statusu społecznego, czy rozpoczęcia kariery.

Mszę prymicyjną odprawił 2 lipca 1849 r. w katedrze wrocławskiej w XIV-wiecznej kaplicy mariackiej. Kazanie w czasie Mszy św. prymicyjnej wygłosił jego rodak ks. dr Johannes Klein (1818-1890) wikariusz ze Ścinawy, bakałarz prawa kanonicznego i członek wielu towarzystw naukowych. Ks. Schneider podziwiał starszego kolegę od czasów szkolnych. Prymicje miały bardzo skromny charakter. Znamienny jest też fakt, że odbywały się we Wrocławiu, a nie w rodzinnej parafii w Rudziczce. Prawdopodobnie przyczyną tego mogła być sytuacja w rodzinnej parafii neoprezbitera. Wcześniejszy proboszcz i wielki protektor Johannesa Schneidera, ks. Antoni Hoffmann zmarł w lutym 1847 r., a parafią po jego śmierci zarządzał nie znany mu bliżej administrator. Dopiero w dniu 24 II 1851 r. Rudziczka otrzymała nowego proboszcza w osobie ks. Wilhelma Vogta.  Wydaje się także, iż ks. Johannes Schneider również później, już jako kapłan nie identyfikował się mocno z rodzinną parafią. Może świadczyć o tym zapis ks. Waltera Schwedowitza, proboszcza Rudziczki w latach 1921-1945, autora monografii o sześciu parafiach dekanatu prudnickiego, w tym także Rudziczki. Nie wymienia on ks. Johannesa Schneidera wśród kapłanów pochodzących z parafii w XIX w., ale umieścił krótki jego życiorys na końcu swojej książki, w którym przedstawił ks. Schneidera jako kapłana pochodzącego z parafii Rudziczka i założyciela Zgromadzenia Sióstr Maryi Niepokalanej. Fakt ten może świadczyć o tym, że autor zapomniał umieścić wzmianki o ks. Janie w swojej książce lub, że postać ta nie była mocno identyfikowana z parafią w Rudziczce.

 

Wikariusz w Wiązowie

 

Pierwszą placówką ks. Johannesa Schneidera była parafia w mieście Wiązów w powiecie Strzelin.  Pracował on w kościele św. Krzyża, św. Piotra i Pawła oraz św. Jadwigi – patronki Śląska.

Do Wiązowa ks. Jan Schneider trafił najprawdopodobniej wskutek ingerencji rektora Alumnatu ks. doc. dra Josepha Sauera, który mógł zabiegać o to, aby ks. Jan pracował w jego rodzinnej parafii, uznawszy go za odpowiedniego i nadającego się na to stanowisko. Szczęściem dla ks. Schneidera było to, iż pierwszy jego proboszcz ks. Franz Elpelt był kapłanem bardzo gorliwym i czułym na sprawy praktycznego rozwiązywania nabrzmiewających wówczas problemów związanych z tzw. kwestią społeczną.  W czasie pobytu ks. Jana Schneidera w Wiązowie, parafia liczyła około 3500 wiernych.  Gorliwość ks. Franza Elpelta wyczuliła ks. Schneidera na sprawę rozwiązywania problemów ludzi biednych, a szczególnie nędzy moralnej wśród pracujących kobiet. W miasteczku Wiązów wiele dziewcząt pracowało w fabryce cygar. Wpadały one wówczas w różnego rodzaju nałogi i złe towarzystwo. Ks. Schneider organizował dla nich spotkania w soboty i niedziele, które były dla pracujących dziewcząt okazją do integracji z rówieśnicami oraz były bezpiecznym i wartościowym środowiskiem spotkań.  Młody wikariusz Schneider dbał o ich godziwe rozrywki i o pogłębienie wiedzy religijno- moralnej.  Duża liczba służących dziewcząt pracowała również w majątkach ziemskich w piętnastu ośrodkach wiejskich, należących do parafii Wiązów. Uzależnione od chlebodawców były często narażone na demoralizację.

Ks. Johannes Schneider chciał je wyczulić na sprawy życia sakramentalnego, pielęgnowanie życia modlitwy. Przy pomocy swego proboszcza, z którym dobrze się rozumiał, wpływał także na ich rodziców i wychowawców. W tej dziedzinie znalazł pomoc w nauczycielu i dyrygencie chóru parafialnego – Depene. Dbał on o poziom śpiewu kościelnego w parafii i zachęcał młodzież do gorliwego udziału w nabożeństwach.

Jako młody wikary, ks. Schneider cały swój czas angażował na pracę i pomoc potrzebującym, którzy byli blisko niego.

 

Wikariusz w Kościele NMP na Piasku

 

Po dwóch latach pracy w Wiązowie ks. Jan Schneider został skierowany, w dniu 9 IX 1851 r. do pracy w parafii Najświętszej Maryi Panny na Piasku we Wrocławiu w charakterze wikariusza. Objął on tam miejsce ks. dra Franza Lorinsera, którego książę biskup dr M. von Diepenbrock mianował ojcem duchownym w Alumnacie.  Parafia Najświętszej Maryi Panny we Wrocławiu liczyła w 1851 r. około 1500 wiernych.

Nominacja ks. Jana Schneidera na stanowisko wikariusza w parafii Najświętszej Maryi Panny na Piasku na miejsce ks. dra F. Lorinsera, który należał do czołówki najwybitniejszych kapłanów diecezji wrocławskiej ówczesnego czasu, świadczy o tym, że ordynariusz wrocławski książę kardynał dr Melchior von Diepenbrock, poznał się na jego zdolnościach intelektualnych, duchowych i organizacyjnych. W tej świątyni pracowali w tym czasie bardzo utalentowani duszpasterze na czele z ks. doc. dr Józefem Wickiem (1820- 1903).

Ks. Jan Schneider pracował najpierw przy boku ks. Franza Hoffmanna, który był formalnie proboszczem w latach 1848-1852, a od 12 XI 1852 r. ks. Józefa Wicka. Nominacja ks. Wicka na stanowisko proboszcza w kościele Najświętszej Maryi Panny na Piasku była ostatnią nominacją chorego na raka księcia kard. dra Melchiora von Dipenbrocka. Ks. doc. dr J. Wick objął parafię 4 stycznia 1853 r.   W tym czasie proboszcz parafii Najświętszej Maryi Panny na Piasku administrował parafią św. Michała Archanioła.

Ksiądz Johannes Schneider jako wikariusz nawiązał bardzo serdeczną współpracę z ks. Robertem Spiske, założycielem Sióstr św. Jadwigi (1859 r.), który pracował w tej parafii od 20 VI 1848 r. także w charakterze wikariusza, ( od 2 IX 1851 do 18 I 1852 r. był administratorem parafii św. Michała we Wrocławiu), a od 18 I 1852 r. był kuratorem tej parafii.

Pierwszy proboszcz ks. Jana Schneidera ks. Franz Hoffmann był postacią konfliktową i tragiczną. W parafii Najświętszej Maryi Panny na Piasku nie pracował długo. Dnia 16 III 1852 r. został suspendowany, a pięć miesięcy później pozbawiony funkcji proboszcza przez kard. Melchiora von Dipenbrocka, z którym prowadził nieprzyjemne spory.

Ks. Schneider nie tylko nie miał najmniejszych nieporozumień ze swymi braćmi w kapłaństwie, ale potrafił nawiązać bardzo owocną współpracę również z nowo mianowanym 12 XI 1852 r. proboszczem ks. Józefem Wickiem i ks. Robertem Spiske. Tworzył z nimi dobry zespół w pracy duszpasterskiej. Jednocześnie mógł zapoznać się dzięki tej współpracy ze sposobami rozwiązywania problemów związanych z ówczesną biedą duchową i materialną społeczeństwa.

Ks. doc. dr hab. Józef Wick był nie tylko wybitnym duszpasterzem i uczonym kaznodzieją, ale także utalentowanym działaczem społecznym i organizatorem. Należał on w Niemczech – obok Augusta Reichenspergera i ks. Wilhelma Emmanuela von Kettelera – do promotorów ruchu wincencjańskiego. Brał udział w 1848 r. – obok księży śląskich Jana Baltzera, Henryka Förstera i Franciszka Wittkego – w pierwszym zjeździe katolików niemieckich w Moguncji. Po powrocie z Moguncji zorganizował w dniu 11 XI 1848 r. zjazd katolików śląskich we Wrocławiu. W latach 1848-1849 ks. doc. dr Józef Wick utworzył około 120 organizacji katolickich z centralą we Wrocławiu. Z jego inicjatywy powstał między innymi: Związek Katolickiego Wschodu, Katolicki Związek Rzemieślniczy, Internat dla Dzieci, Katolicka Biblioteka we Wrocławiu.  Na terenie Niemiec ruch wincencjański miał wpływ na powołanie organizacji kobiecych, które opiekowały się chorymi kobietami, porzucanymi dziećmi, dziewczętami zagrożonymi prostytucją. Organizacje św. Wincentego a Paulo walczyły z literaturą brukową, organizowały kasy oszczędnościowe, biblioteki, propagowały dobrą literaturę religijną wśród ubogich. Były zalążkiem Akcji Katolickiej na Śląsku.

 

Na zasadach Stowarzyszenia Konferencji św. Wincentego a Paulo działał od 1848 r. przy parafii Najświętszej Maryi Panny na Piasku Związek Katolickich Kobiet Zamężnych i Panien pod wezwaniem św. Jadwigi. Obejmował on około 3000 członkiń. Przeważały w nim nauczycielki i osoby wykształcone. Dzięki dobrej formacji tego Stowarzyszenia, zapewnionej przez ks. Roberta Spiskego, kobiety te opanowały trudną sytuację biednej ludności w mieście; roztoczyły bowiem opiekę nad ludźmi chorymi, więźniami, zaniedbanymi dziećmi. Z tego Stowarzyszenia wyłoniło się w 1859 r. żeńskie zgromadzenie Sióstr św. Jadwigi od Najświętszej i Niepokalanej Dziewicy i Bożej Rodzicielki Maryi, oparte na regule św. Augustyna dla III zakonu.

Ks. proboszcz Wick w 1863 r. założył periodyk „Breslauer Hausblätter” przekształcony na dziennik „Schlesische Volkszeitung”.  Dlatego w tej gazecie jest obszerny artykuł pośmiertny dotyczący ks. Schneidera!

Praca ks. Johannesa Schneidera w parafii Najświętszej Maryi Panny na Piasku i kontakty z wyżej wymienionymi kapłanami stanowiły ważną jego formację pastoralną. Przygotowała go do zadań wielkiego Apostoła miłosierdzia i zakonodawcy. W parafii Najświętszej Maryi Panny zyskał opinię znakomitego kaznodziei, spowiednika i organizatora.  W tej sytuacji wydaje się naturalne, że ks. Schneidera wybrano by założył kolejne nowe stowarzyszenie.

 

Duszpasterstwo w parafii św. Macieja

 

Następca księcia kard. Melchiora von Diepenbrocka (+1853) książę biskup dr Heinrich Förster, 3 IV 1854 r. mianował ks. Jana Schneidera kuratusem w parafii św. Macieja.

Parafia ta w 1853 r. liczyła 3975 katolików, podczas gdy parafia Najświętszej Maryi Panny liczyła na przestrzeni lat 1851-1853 około 1500 katolików.

Po zgonie proboszcza ks. Jonathana Hoffmanna (+18 I 1857 r.) ks. Jan Schneider został administratorem tej parafii. Kiedy ks. dr Franz Lorinser wycofał się w 1858 r. z pracy ojca duchownego w Alumnacie książę biskup H. Förster zamianował go 5 VII 1858 r. – jako starszego od ks. Schneidera kapłana – proboszczem parafii św. Macieja. Ks. J. Schneider został ponownie kuratusem, choć faktycznie to on, a nie ks. dr F. Lorinser troszczył się głównie o sprawy duchowe parafian. Tę zewnętrzną degradację przyjął w duchu posłuszeństwa bez oznak jakiegokolwiek sprzeciwu. ks. dr F. Lorinser był z zamiłowania naukowcem i oddawał się pracom badawczym i literackim.  Ks. F. Lorinser pełnił funkcje proboszcza do dnia 14 XI 1869 r.  W tym dniu książę biskup Henrich Förster zamianował ks. dra F. Lorinsera członkiem Kapituły  Katedralnej i zwolnił go z obowiązków proboszcza parafii św. Macieja. Od dnia 11 XI 1869 r. aż do  śmierci obowiązki proboszcza parafii św. Macieja pełnił ks. Jan Schneider.

Praca w parafii

Jako proboszcz odrestaurował kościół parafialny, odnowił cztery ołtarze, ambonę, tabernakulum i obraz w głównym ołtarzu. Większość remontów wykonywała wrocławska firma Karla Buhla, z którym ks. Jan ustalał prace i podpisywał kontrakty.

Ks. Jan Schneider jako proboszcz parafii św. Macieja administrował kościołem pod wezwaniem Najświętszego Imienia Jezus we Wrocławiu, który w wyniku likwidacji zakonu Jezuitów w 1773 r. i sekularyzacji śląskich klasztorów w 1810 r. przeszedł – wraz z kolegium – pod administrację władz miejskich.  Do 1819 roku był on kościołem uniwersyteckim i gimnazjalnym, a następnie parafialnym św. Macieja.  Ks. Jan Schneider upiększył wnętrze tej świątyni i dokonał w nim również licznych prac remontowych i konserwatorskich.  Prace te rozpoczął w 1872 r.  Przed tymi remontami Kościół Najświętszego Imienia Jezus był – wskutek braku remontów – w żałosnym stanie.

W roku 1869, gdy obejmował funkcję proboszcza, parafia św. Macieja liczyła 5850 katolików. Na jej terytorium były dwa kościoły: kościół gimnazjalny św. Macieja i kościół parafialny Najświętszego Imienia Jezus.  W 1876 r. w parafii pracowało, obok ks. J. Schneidera, pięciu kapłanów.  Ks. Jan Schneider był bardzo pracowitym i energicznym proboszczem.

Jego obowiązki jako proboszcza nie skupiały się tylko na renowacjach i remontach świątyni. Był bardzo aktywnym duszpasterzem inicjującym wiele grup modlitewnych i formacyjnych, organizującym życie duchowe parafii i obejmującym swoją opieką duszpasterską wiele różnorodnych grup istniejących w parafii.

Wydaje się, że tak intensywne życie kapłańskie i duszpasterskie wypełniło całkowicie zajęcia ks. Schneidera, ale to tylko wrażenie, bo przecież w tym samym czasie prowadził i organizował pomoc dla dziewcząt w stowarzyszeniu oraz poświęcał wiele uwagi powstającej z jego inicjatywy nowej wspólnocie zakonnej.

Wypełnianie tak wielu zadań i obowiązków może być możliwe tylko wtedy, gdy odda się siebie i swój czas do całkowitej dyspozycji Bogu, gdy służy się Jemu i nie szuka własnych korzyści.

s. Sybilla Kołtan