Relacja s. Borgii o wysiedleniu sióstr w 1954 r. do Otorowa

Relacja s. Borgii o wysiedleniu sióstr w 1954 r. do Otorowa

Jest rok 1954. W tym czasie jestem na placówce w Ścinawce Średniej. We wspólnocie było nas siedem sióstr: sześć sióstr zajmowało się pielęgnacją chorych w ośrodku zdrowia, pracą w izbie porodowej, opieką nad starcami znajdującymi się na terenie ośrodka oraz pracą w terenie,  jedna siostra była zakrystianką.

 

Dzień 2 sierpnia 1954 zapamiętam do końca mojego życia. Był to dzień, w którym dowiedziałyśmy się o wysiedleniu. O godzinie 5:30 przyjechała samochodami pod nasz dom milicja, w tym czasie byłyśmy w kaplicy. Musiałyśmy od razu pakować się, miałyśmy na to około 2 godziny.  Byłyśmy przerażone i nie wiedziałyśmy dokąd nas wywożą. Pakowałyśmy się w pośpiechu. Towarzyszyło nam uczucie paniki i niepewności. Pytałyśmy się milicjantów, gdzie nas wywożą ale jedyną odpowiedź jaką  usłyszałyśmy, że wyjeżdżamy ,,na wczasy”.

Musiałyśmy spakować wszystkie nasze rzeczy: meble oraz inwentarz żywy (dwie krowy, dwie świnie, kury, kaczki). Najświętszy Sakrament kazali nam zanieść do kościoła. Dodam, że w tym czasie starsze osoby, które były z nami w ośrodku zdrowia zabrano do innego domu.

Po kilku godzinach od przyjazdu milicji jechałyśmy już w kierunku Wrocławia. Przywieziono nas do naszego domu macierzystego, gdzie spędziłyśmy noc. Następnego dnia zawieźli nas na Karłowice (dzielnica Wrocławia) do ojców Franciszkanów, gdzie przenocowałyśmy. Tam spotkałyśmy się z naszymi siostrami z innych placówek. Kolejnego dnia załadowano nas do trzech autobusów z napisem ,,WYCIECZKA”. W dalszym ciągu, nie wiedziałyśmy dokąd nas wywożą i z jakiego powodu, dlatego próbowałyśmy ponownie dopytywać milicjantów, którzy nas pilnowali, ale otrzymałyśmy tylko odpowiedź, że ,,jedziemy na miejsce przeznaczenia”, a później powiedzieli, że na Sybir. A więc myślałyśmy, że nas tam naprawdę wywiozą i gorąco modliłyśmy się o przetrwanie.

 

Podczas podróży, kilka razy zatrzymywaliśmy się w lasach, na krótki odpoczynek. Postoje te odbywały się pod kontrolą władz bezpieczeństwa, ponieważ bali się, że ktoś z nas ucieknie.  Do Otorowa, dotarłyśmy wieczorem 4 sierpnia 1954 r. wieczorem. Był to klasztor sióstr urszulanek, jednak na ten czas siostry opuściły swój klasztor. Jak przyjechałyśmy to już niektóre z naszych sióstr tam były. W sumie było nas tam 153.

Kazali nam poszukać pokoi i zajmować miejsca. Pokazali nam w pobliżu park, gdzie mogłyśmy wyprowadzić bydło.

Przez pierwsze trzy miesiące byłyśmy na utrzymaniu władz państwowych. Warunki były więzienne – nie mogłyśmy wychodzić poza teren obozu, za bramę, cały czas byłyśmy pod kontrolą milicji, na początku brakowało energii elektrycznej, ogrzewania, ciepłej wody. Nasze wyżywienie było bardzo skromne, warunki sanitarne nie najlepsze, panowała ciasnota (spało nas po kilkanaście w jednym pomieszczeniu).

 

Na terenie obozu była kaplica, w której codzienni modliłyśmy się wspólnie, rano i wieczorem. Ksiądz kapelan mieszkał na miejscu i codziennie odprawiał Mszę Świętą oraz  wieczorne nabożeństwa. Oprócz tego, duchową opieką objął nas miejscowy ksiądz dziekan z Pniew, z klasztoru sióstr urszulanek.

 

Po 3 miesiącach nakazano nam przymusową pracę na rzecz państwa pod nadzorem urzędników w ramach tzw. produktywizacji. Stworzono szwalnie i nakazano mam szyć w systemie akordowym, zmianowym, taśmowym. Szyłyśmy bieliznę, koszule, piżamy, wsypy, haftowałyśmy ,,patki” do mundurów kolejarskich oraz kapelusze i czapki, które szyłam ja. Darłyśmy pierze. Pracowałyśmy od 7 do 16 z godzinną przerwą. Pracowałyśmy cały czas pod nadzorem strażników. Za prace otrzymywałyśmy pieniądze, dzięki którym mogłyśmy utrzymać się aż do chwili rozwiązania obozu.

 

Podczas pobytu w Otorowie, nie miałyśmy żadnego kontaktu z rodziną ani z ludźmi z okolicy, ponieważ obóz był zamknięty. Niektóre z nas pracowały w PGR przy żniwach, wykopkach, oporządzaniu krów, świń, rozrzucaniu obornika, była to praca wykonywana wyłącznie pod kontrolą funkcjonariuszy urzędu bezpieczeństwa.

W obozie pracowali świeccy urzędnicy, którzy zajmowali się zaopatrzeniem oraz wydawali nam przepustki.

 

8 grudnia 1954 r. w obozowych warunkach świętowałyśmy stulecie naszego Zgromadzenia. Przez cały ten czas normalnie odbywały się śluby zakonne, jubileusze.

 

Pod koniec 1956 roku władze cywilne powiatu Szamotuły zawiadomiły nas o rozwiązaniu obozu i możliwości powrotu na miejsce poprzedniego pobytu. Wróciłam więc na swoją placówkę do Ścinawki Średniej.

W czasie naszej nieobecności, nasz dom, był w dalszym ciągu ośrodkiem zdrowia z izbą porodową. Początkowo otrzymałyśmy tylko jeden pokój, następne pokoje musiałyśmy odzyskiwać w wielkim trudzie, ponieważ były one zamieszkałe przez świeckich pracowników. Szczególnie nieprzyjemny, wręcz okrutny, okazał się dozorca domu, który uparcie nie chciał opuścić zajmowanych pomieszczeń.

Odzyskane przez nas pomieszczenia były zdewastowane, brudne, wszędzie były robaki (wszystkie pomieszczenia trzeba było odkażać). Musiałyśmy wszystko wyremontować same, ponieważ nikt nie chciał nam udzielić pomocy. Pracowałyśmy dzień i noc aby dom doprowadzić do stanu ponownego zamieszkania. Praca ta odbiła się na naszym zdrowiu, jednak codziennie dziękowałyśmy Bogu za to, że był przy nas, że dał nam siły do zniesienia tego wszystkiego.

 

 

S.M. Borgia Drobina

Kapłaństwo ks. Schneidera jako służba

Kapłaństwo ks. Schneidera jako służba

Święcenia prezbiteratu

Ks. Johannes Schneider w całym swoim kapłańskim życiu naśladował patrona wrocławskiej katedry tak w dziedzinie wierności swemu powołaniu jak i w zakresie nieskazitelnej czystości kapłańskiej. Jak napisał jego biograf ks. J. Schweter, dzięki nieskalanej czystości kapłańskiej „cieszył się pełnym szczęściem kapłańskiego powołania i miał serce pełne współczucia dla biednych ofiar namiętności i uwodzicielstwa”.

Dzień przyjęcia święceń kapłańskich uznał ks. Johannes Schneider za najważniejszy w swoim życiu. Cel, do którego dążył nieprzerwanie przez 12 lat i który opłacić musiał wieloma ofiarami i wyrzeczeniami, został wreszcie osiągnięty. Święcenia kapłańskie otworzyły przed nim możliwość realizacji swojego powołania jako kapłana ale także jako obrońcy najsłabszych i moralnie zagrożonych oraz założyciela nowego zgromadzenia zakonnego. Nigdy nie traktował kapłaństwa jako możliwości podniesienia swojego statusu społecznego, czy rozpoczęcia kariery.

Mszę prymicyjną odprawił 2 lipca 1849 r. w katedrze wrocławskiej w XIV-wiecznej kaplicy mariackiej. Kazanie w czasie Mszy św. prymicyjnej wygłosił jego rodak ks. dr Johannes Klein (1818-1890) wikariusz ze Ścinawy, bakałarz prawa kanonicznego i członek wielu towarzystw naukowych. Ks. Schneider podziwiał starszego kolegę od czasów szkolnych. Prymicje miały bardzo skromny charakter. Znamienny jest też fakt, że odbywały się we Wrocławiu, a nie w rodzinnej parafii w Rudziczce. Prawdopodobnie przyczyną tego mogła być sytuacja w rodzinnej parafii neoprezbitera. Wcześniejszy proboszcz i wielki protektor Johannesa Schneidera, ks. Antoni Hoffmann zmarł w lutym 1847 r., a parafią po jego śmierci zarządzał nie znany mu bliżej administrator. Dopiero w dniu 24 II 1851 r. Rudziczka otrzymała nowego proboszcza w osobie ks. Wilhelma Vogta.  Wydaje się także, iż ks. Johannes Schneider również później, już jako kapłan nie identyfikował się mocno z rodzinną parafią. Może świadczyć o tym zapis ks. Waltera Schwedowitza, proboszcza Rudziczki w latach 1921-1945, autora monografii o sześciu parafiach dekanatu prudnickiego, w tym także Rudziczki. Nie wymienia on ks. Johannesa Schneidera wśród kapłanów pochodzących z parafii w XIX w., ale umieścił krótki jego życiorys na końcu swojej książki, w którym przedstawił ks. Schneidera jako kapłana pochodzącego z parafii Rudziczka i założyciela Zgromadzenia Sióstr Maryi Niepokalanej. Fakt ten może świadczyć o tym, że autor zapomniał umieścić wzmianki o ks. Janie w swojej książce lub, że postać ta nie była mocno identyfikowana z parafią w Rudziczce.

 

Wikariusz w Wiązowie

 

Pierwszą placówką ks. Johannesa Schneidera była parafia w mieście Wiązów w powiecie Strzelin.  Pracował on w kościele św. Krzyża, św. Piotra i Pawła oraz św. Jadwigi – patronki Śląska.

Do Wiązowa ks. Jan Schneider trafił najprawdopodobniej wskutek ingerencji rektora Alumnatu ks. doc. dra Josepha Sauera, który mógł zabiegać o to, aby ks. Jan pracował w jego rodzinnej parafii, uznawszy go za odpowiedniego i nadającego się na to stanowisko. Szczęściem dla ks. Schneidera było to, iż pierwszy jego proboszcz ks. Franz Elpelt był kapłanem bardzo gorliwym i czułym na sprawy praktycznego rozwiązywania nabrzmiewających wówczas problemów związanych z tzw. kwestią społeczną.  W czasie pobytu ks. Jana Schneidera w Wiązowie, parafia liczyła około 3500 wiernych.  Gorliwość ks. Franza Elpelta wyczuliła ks. Schneidera na sprawę rozwiązywania problemów ludzi biednych, a szczególnie nędzy moralnej wśród pracujących kobiet. W miasteczku Wiązów wiele dziewcząt pracowało w fabryce cygar. Wpadały one wówczas w różnego rodzaju nałogi i złe towarzystwo. Ks. Schneider organizował dla nich spotkania w soboty i niedziele, które były dla pracujących dziewcząt okazją do integracji z rówieśnicami oraz były bezpiecznym i wartościowym środowiskiem spotkań.  Młody wikariusz Schneider dbał o ich godziwe rozrywki i o pogłębienie wiedzy religijno- moralnej.  Duża liczba służących dziewcząt pracowała również w majątkach ziemskich w piętnastu ośrodkach wiejskich, należących do parafii Wiązów. Uzależnione od chlebodawców były często narażone na demoralizację.

Ks. Johannes Schneider chciał je wyczulić na sprawy życia sakramentalnego, pielęgnowanie życia modlitwy. Przy pomocy swego proboszcza, z którym dobrze się rozumiał, wpływał także na ich rodziców i wychowawców. W tej dziedzinie znalazł pomoc w nauczycielu i dyrygencie chóru parafialnego – Depene. Dbał on o poziom śpiewu kościelnego w parafii i zachęcał młodzież do gorliwego udziału w nabożeństwach.

Jako młody wikary, ks. Schneider cały swój czas angażował na pracę i pomoc potrzebującym, którzy byli blisko niego.

 

Wikariusz w Kościele NMP na Piasku

 

Po dwóch latach pracy w Wiązowie ks. Jan Schneider został skierowany, w dniu 9 IX 1851 r. do pracy w parafii Najświętszej Maryi Panny na Piasku we Wrocławiu w charakterze wikariusza. Objął on tam miejsce ks. dra Franza Lorinsera, którego książę biskup dr M. von Diepenbrock mianował ojcem duchownym w Alumnacie.  Parafia Najświętszej Maryi Panny we Wrocławiu liczyła w 1851 r. około 1500 wiernych.

Nominacja ks. Jana Schneidera na stanowisko wikariusza w parafii Najświętszej Maryi Panny na Piasku na miejsce ks. dra F. Lorinsera, który należał do czołówki najwybitniejszych kapłanów diecezji wrocławskiej ówczesnego czasu, świadczy o tym, że ordynariusz wrocławski książę kardynał dr Melchior von Diepenbrock, poznał się na jego zdolnościach intelektualnych, duchowych i organizacyjnych. W tej świątyni pracowali w tym czasie bardzo utalentowani duszpasterze na czele z ks. doc. dr Józefem Wickiem (1820- 1903).

Ks. Jan Schneider pracował najpierw przy boku ks. Franza Hoffmanna, który był formalnie proboszczem w latach 1848-1852, a od 12 XI 1852 r. ks. Józefa Wicka. Nominacja ks. Wicka na stanowisko proboszcza w kościele Najświętszej Maryi Panny na Piasku była ostatnią nominacją chorego na raka księcia kard. dra Melchiora von Dipenbrocka. Ks. doc. dr J. Wick objął parafię 4 stycznia 1853 r.   W tym czasie proboszcz parafii Najświętszej Maryi Panny na Piasku administrował parafią św. Michała Archanioła.

Ksiądz Johannes Schneider jako wikariusz nawiązał bardzo serdeczną współpracę z ks. Robertem Spiske, założycielem Sióstr św. Jadwigi (1859 r.), który pracował w tej parafii od 20 VI 1848 r. także w charakterze wikariusza, ( od 2 IX 1851 do 18 I 1852 r. był administratorem parafii św. Michała we Wrocławiu), a od 18 I 1852 r. był kuratorem tej parafii.

Pierwszy proboszcz ks. Jana Schneidera ks. Franz Hoffmann był postacią konfliktową i tragiczną. W parafii Najświętszej Maryi Panny na Piasku nie pracował długo. Dnia 16 III 1852 r. został suspendowany, a pięć miesięcy później pozbawiony funkcji proboszcza przez kard. Melchiora von Dipenbrocka, z którym prowadził nieprzyjemne spory.

Ks. Schneider nie tylko nie miał najmniejszych nieporozumień ze swymi braćmi w kapłaństwie, ale potrafił nawiązać bardzo owocną współpracę również z nowo mianowanym 12 XI 1852 r. proboszczem ks. Józefem Wickiem i ks. Robertem Spiske. Tworzył z nimi dobry zespół w pracy duszpasterskiej. Jednocześnie mógł zapoznać się dzięki tej współpracy ze sposobami rozwiązywania problemów związanych z ówczesną biedą duchową i materialną społeczeństwa.

Ks. doc. dr hab. Józef Wick był nie tylko wybitnym duszpasterzem i uczonym kaznodzieją, ale także utalentowanym działaczem społecznym i organizatorem. Należał on w Niemczech – obok Augusta Reichenspergera i ks. Wilhelma Emmanuela von Kettelera – do promotorów ruchu wincencjańskiego. Brał udział w 1848 r. – obok księży śląskich Jana Baltzera, Henryka Förstera i Franciszka Wittkego – w pierwszym zjeździe katolików niemieckich w Moguncji. Po powrocie z Moguncji zorganizował w dniu 11 XI 1848 r. zjazd katolików śląskich we Wrocławiu. W latach 1848-1849 ks. doc. dr Józef Wick utworzył około 120 organizacji katolickich z centralą we Wrocławiu. Z jego inicjatywy powstał między innymi: Związek Katolickiego Wschodu, Katolicki Związek Rzemieślniczy, Internat dla Dzieci, Katolicka Biblioteka we Wrocławiu.  Na terenie Niemiec ruch wincencjański miał wpływ na powołanie organizacji kobiecych, które opiekowały się chorymi kobietami, porzucanymi dziećmi, dziewczętami zagrożonymi prostytucją. Organizacje św. Wincentego a Paulo walczyły z literaturą brukową, organizowały kasy oszczędnościowe, biblioteki, propagowały dobrą literaturę religijną wśród ubogich. Były zalążkiem Akcji Katolickiej na Śląsku.

 

Na zasadach Stowarzyszenia Konferencji św. Wincentego a Paulo działał od 1848 r. przy parafii Najświętszej Maryi Panny na Piasku Związek Katolickich Kobiet Zamężnych i Panien pod wezwaniem św. Jadwigi. Obejmował on około 3000 członkiń. Przeważały w nim nauczycielki i osoby wykształcone. Dzięki dobrej formacji tego Stowarzyszenia, zapewnionej przez ks. Roberta Spiskego, kobiety te opanowały trudną sytuację biednej ludności w mieście; roztoczyły bowiem opiekę nad ludźmi chorymi, więźniami, zaniedbanymi dziećmi. Z tego Stowarzyszenia wyłoniło się w 1859 r. żeńskie zgromadzenie Sióstr św. Jadwigi od Najświętszej i Niepokalanej Dziewicy i Bożej Rodzicielki Maryi, oparte na regule św. Augustyna dla III zakonu.

Ks. proboszcz Wick w 1863 r. założył periodyk „Breslauer Hausblätter” przekształcony na dziennik „Schlesische Volkszeitung”.  Dlatego w tej gazecie jest obszerny artykuł pośmiertny dotyczący ks. Schneidera!

Praca ks. Johannesa Schneidera w parafii Najświętszej Maryi Panny na Piasku i kontakty z wyżej wymienionymi kapłanami stanowiły ważną jego formację pastoralną. Przygotowała go do zadań wielkiego Apostoła miłosierdzia i zakonodawcy. W parafii Najświętszej Maryi Panny zyskał opinię znakomitego kaznodziei, spowiednika i organizatora.  W tej sytuacji wydaje się naturalne, że ks. Schneidera wybrano by założył kolejne nowe stowarzyszenie.

 

Duszpasterstwo w parafii św. Macieja

 

Następca księcia kard. Melchiora von Diepenbrocka (+1853) książę biskup dr Heinrich Förster, 3 IV 1854 r. mianował ks. Jana Schneidera kuratusem w parafii św. Macieja.

Parafia ta w 1853 r. liczyła 3975 katolików, podczas gdy parafia Najświętszej Maryi Panny liczyła na przestrzeni lat 1851-1853 około 1500 katolików.

Po zgonie proboszcza ks. Jonathana Hoffmanna (+18 I 1857 r.) ks. Jan Schneider został administratorem tej parafii. Kiedy ks. dr Franz Lorinser wycofał się w 1858 r. z pracy ojca duchownego w Alumnacie książę biskup H. Förster zamianował go 5 VII 1858 r. – jako starszego od ks. Schneidera kapłana – proboszczem parafii św. Macieja. Ks. J. Schneider został ponownie kuratusem, choć faktycznie to on, a nie ks. dr F. Lorinser troszczył się głównie o sprawy duchowe parafian. Tę zewnętrzną degradację przyjął w duchu posłuszeństwa bez oznak jakiegokolwiek sprzeciwu. ks. dr F. Lorinser był z zamiłowania naukowcem i oddawał się pracom badawczym i literackim.  Ks. F. Lorinser pełnił funkcje proboszcza do dnia 14 XI 1869 r.  W tym dniu książę biskup Henrich Förster zamianował ks. dra F. Lorinsera członkiem Kapituły  Katedralnej i zwolnił go z obowiązków proboszcza parafii św. Macieja. Od dnia 11 XI 1869 r. aż do  śmierci obowiązki proboszcza parafii św. Macieja pełnił ks. Jan Schneider.

Praca w parafii

Jako proboszcz odrestaurował kościół parafialny, odnowił cztery ołtarze, ambonę, tabernakulum i obraz w głównym ołtarzu. Większość remontów wykonywała wrocławska firma Karla Buhla, z którym ks. Jan ustalał prace i podpisywał kontrakty.

Ks. Jan Schneider jako proboszcz parafii św. Macieja administrował kościołem pod wezwaniem Najświętszego Imienia Jezus we Wrocławiu, który w wyniku likwidacji zakonu Jezuitów w 1773 r. i sekularyzacji śląskich klasztorów w 1810 r. przeszedł – wraz z kolegium – pod administrację władz miejskich.  Do 1819 roku był on kościołem uniwersyteckim i gimnazjalnym, a następnie parafialnym św. Macieja.  Ks. Jan Schneider upiększył wnętrze tej świątyni i dokonał w nim również licznych prac remontowych i konserwatorskich.  Prace te rozpoczął w 1872 r.  Przed tymi remontami Kościół Najświętszego Imienia Jezus był – wskutek braku remontów – w żałosnym stanie.

W roku 1869, gdy obejmował funkcję proboszcza, parafia św. Macieja liczyła 5850 katolików. Na jej terytorium były dwa kościoły: kościół gimnazjalny św. Macieja i kościół parafialny Najświętszego Imienia Jezus.  W 1876 r. w parafii pracowało, obok ks. J. Schneidera, pięciu kapłanów.  Ks. Jan Schneider był bardzo pracowitym i energicznym proboszczem.

Jego obowiązki jako proboszcza nie skupiały się tylko na renowacjach i remontach świątyni. Był bardzo aktywnym duszpasterzem inicjującym wiele grup modlitewnych i formacyjnych, organizującym życie duchowe parafii i obejmującym swoją opieką duszpasterską wiele różnorodnych grup istniejących w parafii.

Wydaje się, że tak intensywne życie kapłańskie i duszpasterskie wypełniło całkowicie zajęcia ks. Schneidera, ale to tylko wrażenie, bo przecież w tym samym czasie prowadził i organizował pomoc dla dziewcząt w stowarzyszeniu oraz poświęcał wiele uwagi powstającej z jego inicjatywy nowej wspólnocie zakonnej.

Wypełnianie tak wielu zadań i obowiązków może być możliwe tylko wtedy, gdy odda się siebie i swój czas do całkowitej dyspozycji Bogu, gdy służy się Jemu i nie szuka własnych korzyści.

s. Sybilla Kołtan

Sługa Boża S. M. Dulcissima Helena Hoffmann SMI

Sługa Boża S. M. Dulcissima Helena Hoffmann SMI

Helena Hoffmann urodziła się dwa dni przed Popielcem, w poniedziałek 7 lutego 1910 r. w Zgodzie (Eintrachthütte), w dzisiejszej dzielnicy Świętochłowic. Była pierwszym dzieckiem Albiny i Józefa Hoffmannów. Ojcem Heleny był Józef Hoffmann, urodzony 9 września 1886 r. w Gąsiorowicach (Gonschiorowitz). Historyk, o. Joseph Schweter CSsR, określił jego narodowość jako niemiecką. Józef był Ślązakiem z dzisiejszej Opolszczyzny, zapewne utrakwistą, mówiącym po niemiecku i po polsku. Jej matką była Albina Jarzombek, urodzona 31 grudnia 1889 r. w Świętochłowicach (Schwientochlowitz), w rodzinie o orientacji polskiej. W 1912 r. z tego związku małżeńskiego przyszedł na świat Reinhold – młodszy brat Heleny. W 1916 r. dziewczynka rozpoczęła naukę w siedmioklasowej Publicznej Szkole Powszechnej w Zgodzie. Jako uczennica wyróżniała się pogodnym usposobieniem i wieloma zdolnościami. Dobra pamięć i bystrość umysłu pozwoliły jej szybko opanować zarówno język niemiecki, jak i polski; nie stroniła też od śląskiej gwary. Helenka lubiła uczyć się, łatwo zdobywała nowe umiejętności, należała do koła teatralnego. Od najmłodszych lat lubiła się modlić, ceniła wartość sakramentaliów, często uczestniczyła w Eucharystii, a także miała zamiłowanie do adoracji Najświętszego. Zachęta pierwszego jej spowiednika, ks. proboszcza Edwarda Adamczyka, aby budować w swoim sercu „kapliczkę” dla Zbawiciela stała się dla Helenki kluczem do zrozumienia jej życia wewnętrznego.

Do pierwszej Komunii świętej Hoffmannówna przystąpiła 5 maja 1921 r. Po uroczystości pierwszej Komunii świętej, Helena, kopiąc w polu, natknęła się na medalion przedstawiający zakonnicę, trzymającą krzyż i róże. Nie wiedziała, kto to jest. Ale – jak przez mgłę – przypominała sobie, że przed pierwszą spowiedzią świętą podobna postać śniła się jej oraz to, że wówczas była wewnętrznie umocniona. Nieco później dziewczynka w jednym z czasopism religijnych zobaczyła zdjęcie tej samej postaci. W jednym ze snów Helence przedstawiła się św. Teresa od Dzieciątka Jezus i odtąd systematycznie jej towarzyszyła duchowo. Św. Teresa z Lisieux podpowiadała jej intencje do modlitwy i do ofiarowywania się Bogu. W snach udzielała Helenie, a później S. M. Dulcissimie, duchowych wskazówek, zapraszając do wytrwałej modlitwy i ofiary za Kościół, siostry Marianki i kapłanów.

Helena Hoffmann wstąpiła do Zgromadzenia Sióstr Maryi Niepokalanej w 1927 r. Jako postulantka 23 października 1929 r. przeżyła w Domu Macierzystym we Wrocławiu dzień obłóczyn. Przyjęła wtedy nowe imię: Maria Dulcissima, otrzymała habit i biały welon. Zamieszkała w towarzystwie innych nowicjuszek w domu nowicjatu w Nysie. W obu miastach, usytuowanych wówczas w Niemczech, posługiwano się językiem niemieckim. W nowicjacie S. M. Dulcissima podejmuje wewnętrzną walkę, cierpienie przyjmuje jako dar, nadal cieszy się „nawiedzin” św. Teresy z Lisieux. Ważną rolę towarzyszenia jej w chorobie odegrał kierownik duchowy ks. Wincenty Groeger i S. M. Lazaria Stephanik SMI, gliwiczanka, wykwalifikowana pielęgniarka, która niejednokrotnie była świadkiem jej duchowych wizji i spotkań z Matką Najświętszą, Dzieciątkiem Jezus, św. Teresą od Dzieciątka Jezus, św. Aniołem Stróżem, czy też mistyczką Teresą Neumann z Konnersreuth w Bawarii. Zatapianie się w modlitwie pochłaniało S. M. Dulcissimę, zaś głębokie i silne pragnienie zjednoczenia z Bogiem otwierało jej drogi do mistycznych spotkań z Oblubieńcem.

Do domu zakonnego w Brzeziu – wiosce nad Odrą pod Raciborzem – S. M. Dulcisisma Hoffmann przybyła 18 stycznia 1933 r. Na miejscu dała się poznać jako miłosierna samarytanka, która niejako na siebie przyjmowała prośby i cierpienia ludzi, ofiarowując je Bogu. Jej ulubioną modlitwą stały się słowa: „Dusze, daj mi Jezu dusze! (…). Tak, chcę ratować dusze, nie po to, by o tym ktoś wiedział, ale tylko ty, mój [św.] Aniele Stróżu i św. Tereso”. W Wielkim Poście 1935 r. Pan Jezus wynagrodził jej całkowite oddanie się tajemnicy krzyża przywilejem i odczuwanym charyzmatem stygmatów na rękach i nogach, a wkrótce i na sercu. Św. Teresa z Lisieux towarzyszyła jej i podpowiadała: „Musisz odtworzyć całkowicie Jezusa w sobie”. Bardzo bliskie jej sercu stały się sprawy Kościoła i Zgromadzenia. Modliła się gorliwie za Ojca świętego, kapłanów, zakonników i zakonnice, chorych i zmarłych. Obdarzona darem modlitwy wstawienniczej i przewidywania historii, ofiarowywała swoje cierpienia w aktualnych potrzebach wspólnoty kościelnej, zarówno lokalnej, jak i powszechnej. Przeżywała ekstatyczne wizje prześladowania Kościoła w Niemczech i Czechach; doświadczała ataków diabła. „Oblubienica Krzyża” przepowiadała zbliżającą się wojnę, zamieszki społeczne, klęski głodu; zapowiadała nadchodzące zarazy i choroby, związane z ludźmi i zwierzętami. Mistyczne doświadczenia prowadziły ją do gotowości przyjęcia pokuty w każdym czasie za grzechy nie tylko świeckich, ale i kapłanów i zakonników. Słaba fizycznie, unieruchomiona w swobodnym poruszaniu się przez paraliż, cierpiąca bóle głowy, omdlała, potrafiła jednak godzinami modlić się i ofiarować swoje cierpienia jako zadośćuczynienie za grzechy. W Wielki Czwartek, 18 kwietnia 1935 r., złożyła śluby wieczyste w kaplicy brzeskiego klasztoru.

S.M. Dulcissima Hoffmann zaufała miłosierdziu Bożemu do końca. Pogodzona z wolą Bożą, zmarła w Brzeziu nad Odrą w poniedziałek, 18 maja 1936 r., cztery dni przed Wniebowstąpieniem Pańskim. Na spotkanie Oblubieńca ta dwudziestosześciolatka wyszła z płonącą lampą (Mt 25, 1-13). Dołączyła do Niego o odpowiedniej godzinie jej pięknego życia, w którym czuwała przez zaangażowanie w czynieniu dobra. Przy tym była mądra i roztropna.

            Swoje miejsce pochówku znalazła na starym, przykościelnym cmentarzu. Pogrzeb „Oblubienicy Krzyża” stał się manifestacją wiary. Brzezianie, w dniu pogrzebu ubrani na biało, byli przekonani, że zmarła ich „święta zakonnica” i od razu zabierali z grobu ziemię, wierząc, że ta „relikwia” uchroni ich samych, rodziny i domy, w których mieszkali przed wszelkim złem.

W 2000 r. jej doczesne szczątki ekshumowano, zabezpieczono i umieszczono w sarkofagu w pobliżu brzeskiego kościoła parafialnego pw. świętych Apostołów Mateusza i Macieja. Proces beatyfikacyjny na szczeblu diecezjalnym S. M. Dulcissimy Heleny Hoffmann rozpoczął się w 18 maja w 1999 r. w Katowicach – dokładnie w 36. rocznicę jej śmierci – i został zakończony po 20 latach również 18 maja 2019 r. w Brzeziu nad Odrą. Od tego dnia sprawę jej świętości życia bada rzymska postulator – dr Giovanna Brizzi. Nam zaś „Oblubienica Boża” wciąż wskazuje na niebo i oręduje za nami, jeśli ją o to prosimy. Warto.

 

S.M. Małgorzata Cur SMI

Dom rodzinny ks. Jana Schneidera

Dom rodzinny ks. Jana Schneidera

Mała wioska Mieszkowice (Ditmannsdorf), gdzie urodził się Sługa Boży ks. Jan Schneider leży na Górnym Śląsku. W okresie dotyczącym życia Sługi Bożego terytorium to wchodziło w skład Królestwa Prus. Państwo to z kolei, w latach 1815-1866 wchodziło w skład Związku Niemieckiego. Od 1871 kraj Cesarstwa Niemieckiego.

Już w 1464 r. funkcjonował w Mieszkowicach kościół parafialny pod wezwaniem św. Jerzego. Po reformacji został on przydzielony do sąsiedniego oddalonego 3 km. kościoła parafialnego w Rudziczce i od tego czasu aż do chwili obecnej jest kościołem filialnym.

W 1819 r. wieś Mieszkowice liczyła tylko 812 mieszkańców. W ciągu 25 lat miejscowość ta powiększyła się, jeśli chodzi o liczbę mieszkańców – w 1845 r. było w Mieszkowicach 218 domów z 1246 mieszkańcami, z tego 480 katolików.  Katolicy stanowili zatem mniejszość wśród ewangelików. Rudziczkę, gdzie znajdował się kościół parafialny, zamieszkiwali głównie katolicy. Proboszczem parafii rzymsko-katolickiej w Rudziczce był od 1821 r. ks. Antoni Hoffmann, który aż do swojej śmierci był dziekanem i gorliwym duszpasterzem dbającym o życie duchowe parafian.  Troszczył się także o sprawy społeczne i edukację w swojej parafii. Wywierał niewątpliwie wpływ na życie ówczesnych mieszkańców parafii, w tym na Sługę Bożego ks. Jana Schneidera.

Ludność w powiecie utrzymywała się głównie z rolnictwa. Większość ziemi na omawianych terenach była skupiona w rękach wielkich posiadaczy ziemskich. Zwykle kilkumorgowe gospodarstwo chłopskie zbudowane najczęściej na jałowej glebie nie mogło wyżywić rodziny chłopskiej. Świadczenia wobec szlachty, państwa i Kościoła były tak duże, że wpędzały chłopa w pułapkę zadłużania. Dlatego przede wszystkim z najuboższej warstwy chłopów, do której należała rodzina Sługi Bożego, rekrutowali się robotnicy najemni lub dorabiający na życie w innym zawodzie.

Ojciec Sługi Bożego Johannes Georg Schneider urodzony w 1797 r. w Mieszkowicach.  W wieku 24 lat, 30 września 1821 r. zawarł związek małżeński ze starszą o cztery lata Kathariną Krämer, która pochodziła ze wsi Łąka, oddalonej 10 km na południe od Rudziczki. Przyjęli oni ten sakrament w kościele w Mieszkowicach. Matka Sługi Bożego, Katharina Krämer przed ślubem pracowała jako służąca. Oboje pochodzili z rodzin ubogich gospodarzy. W chwili zawierania sakramentu małżeństwa, ojciec Johannesa, a dziadek Sługi Bożego już nie żył.  Młode małżeństwo zamieszkiwało w Mieszkowicach w początkowo wynajmowanym małym domku, pokrytym strzechą, stojącym przy drodze do Szybowic.  Nie posiadali własnej ziemi.  Dzięki ciężkiej pracy i oszczędnemu trybowi życia udało się rodzinie Schneiderów kupić dom, w którym zamieszkiwali. Pierwsze ich dziecko (Sługa Boży Jan) przyszło na świat w styczniu 1824 r., jego matka Katharina miała już wtedy 31 lat. W latach 1827 i 1832 urodziły się jeszcze dwie córki. Ojciec Sługi Bożego początkowo pracował jako rzeźnik, jednak jego zarobki były niewystarczające, by utrzymać pięcioosobową rodzinę. Później zatrudnił się jako robotnik na gospodarstwie parafialnym w Rudziczce a porą zimową chodził do gospodarzy prząść. Także matka była wzorem pracowitości. Obok wielu obowiązków domowych i wychowawczych, w miarę możliwości pracowała w różnych gospodarstwach wspomagając skromny budżet domowy. W omawianym czasie zarobki robotnika w gospodarstwie rolnym kształtowały się w zależności od pory roku i warunków lokalnych od 4 do 7 srebrnych groszy na dzień dla mężczyzn a od 2 do 3 dla kobiet.  Zatem tygodniowe zarobki mężczyzny – najemnika w folwarku kształtowały się w granicach 1 talara. Ogólny dochód rodziny Schneiderów należałoby oszacować na 80-120 talarów rocznie, czyli przeciętnie około 16-20 talarów na osobę. Była to skromna suma, z której nie łatwo było zaspokoić nawet podstawowe potrzeby rodziny. Cena żyta wynosiła 2 talary za pół korca (1 korzec, to około 54 litry), a za 1 funt chleba (1 funt, to około 400 gramów) trzeba było zapłacić 1 talara i więcej. Jeżeli przyjąć, że dzienna porcja chleba na osobę wyniosła 1 funt, to z dochodów uzyskanych dzięki pracy najemnej w folwarku nie można było utrzymać pięcioosobowej rodziny.  Nieco tańsze były ziemniaki i one stanowiły podstawę pożywienia rodziny Schneiderów i osób o podobnym statusie społecznym na Górnym Śląsku.  Żeby utrzymać rodzinę, zarówno oboje rodziców, jak i dzieci musiały starać się o różne prace dodatkowe. Szczególnie trudnym okazało się to dla matki Kathariny. Prowadzenie domu, wychowanie dzieci i ciężka praca zarobkowa były często ponad jej siły.

Sługa Boży ks. Johannes Schneider przyszedł na świat 11 stycznia 1824 r. Był pierwszym dzieckiem Johannesa Georga i Kathariny Schneiderów. Już 13 stycznia, w oktawie święta Objawienia Pańskiego, proboszcz z Rudziczki Antoni Hoffmann udzielił mu chrztu w kościele w Rudziczce i dał mu imiona – Johannes Georg.  To podwójne imię Hansjörg było bardzo powszechne w tamtej okolicy – nosili je także ojciec i dziadek Sługi Bożego.  Mimo to on nazywał siebie po prostu Janem. Rodzicami chrzestnymi byli Johann Georg Hoheisel, (zgodnie z podaniem przyjaciel ojca Sługi Bożego), i Katharina Nitsche, oboje z Mieszkowic, oraz jako trzecia Maria Eichner, z odległej o dwie godziny pieszej drogi, wioski o nazwie Łąka, z której pochodziła także matka chrzczonego.

Sługa Boży miał dwie młodsze siostry. W 1827 r. urodziła się Anna Rosalia (Rosina) Schneider, która 5 marca tegoż roku otrzymała chrzest św. z rąk ks. proboszcza Antoniego Hoffmanna. Dnia 3 lutego 1846 r. wyszła za mąż w rodzinnej wsi Mieszkowice za Johanna Georga Sauera i otrzymała dom po ojcu.  Jej syn, jeden z czworga rodzeństwa, został nauczycielem na Górnym Śląsku, wnuczka wstąpiła do Zgromadzenia Sióstr Maryi Niepokalanej w 1934 r.

Druga siostra Sługi Bożego, Maria Johana Schneider urodziła się 27 czerwca 1832 r., a dzień później została ochrzczona w kościele parafialnym w Rudziczce.  Dnia 8 lutego 1847 wyszła za Georga Grabera, robotnika w wielkim gospodarstwie parafialnym w Rudziczce i wyprowadziła się z domu rodzinnego do męża. W chwili ślubu Maria Johana miała zaledwie 15 lat. Na tak wczesne zamążpójście wpłynęła z pewnością przedwczesna śmierć matki. Wdowiec Johannes Schneider pozostał z dwiema córkami w wieku 17 i 12 lat. Starszą wydał za mąż 2 lata po śmierci żony, a w kolejnym roku młodszą. Małżeństwo Marii i Georga miało czterech synów i jedną córkę. Z pięciorga rodzeństwa, jak podkreśla o. Josef Schweter, historyk i kronikarz zajmujący się m.in. życiem i działalnością Sługi Bożego, w 1934 r. w Rudziczce zamieszkiwał tylko jeden syn – August Graber, który miał wówczas 76 lat.

Sługa Boży Johannes Schneider nie był mocno związany ze swoim rodzeństwem. Nie miał okazji spędzać dzieciństwa ze swoimi siostrami. Obie były bowiem młodsze od niego o 3 i o 8 lat, co w przypadku szczególnie najmłodszej Marii Johany było dużą różnicą wieku. O relacjach między nimi z pewnością decydowała również płeć rodzeństwa, a co za tym idzie zainteresowania i obowiązki, które musieli wykonywać jako dzieci. Ponadto młody Johannes już w wieku 13 lat opuścił dom rodzinny, by podjąć naukę w Nysie, a razem z tym wydarzeniem zakończyło się wspólne dzieciństwo rodzeństwa Schneiderów. Sługa Boży Johannes, daleki od przesadnego przywiązania do krewnych, miał jednak dla nich zawsze czułe serce, wspierając ich, gdy zaszła potrzeba.

Mały Janek od najmłodszych lat posiadał cechy dziecka rozważnego i dojrzałego, jak na swój wiek. Z wielką miłością i szacunkiem naśladował swoich ciężko pracujących rodziców. Ich pełne ufności oddanie odcisnęło się głęboko w dziecięcym usposobieniu. Wypełnianie przykazania czci ojca i matki w rodzinie Schneiderów nie było tylko obowiązkiem dzieci, ale wypływało z naturalnych relacji opartych na miłości i odpowiedzialności. Głęboki szacunek i wdzięczność towarzyszyły Księdzu Janowi zawsze wobec tych, którzy w dzieciństwie otaczali go troską i miłością. Nigdy też nie wstydził się z powodu ich ubóstwa i niedostatku. Z domu rodzinnego wyniósł głęboką religijność, jaka go wyróżniała również w dorosłym życiu. Rodzina Schneiderów uchodziła za gorliwych katolików, którzy byli zaangażowani w życie parafii. Świadczy o tym m.in. dobry kontakt ojca Sługi Bożego z ówczesnym proboszczem.  Przykład autentycznej wiary i modlitwy w domu rodzinnym rzutował na postawę religijną Księdza Schneidera od najmłodszych lat jego życia i z pewnością był wsparciem w latach młodzieńczych, kiedy z dala od najbliższych zdobywał wiedzę w nyskim gimnazjum, a następnie na studiach we Wrocławiu.

S.M. Sybilla Kołtan

 

Zobacz także:

https://generalato.com/duchowosc-i-charyzmat-wiernosc/

 

 

21 listopada – historia ocalenia Zgromadzenia

21 listopada – historia ocalenia Zgromadzenia

Święto Ofiarowania NMP jest dla Zgromadzenia szczególnym wspomnieniem, nie tylko z powodu naszej duchowości maryjnej, ale z powodu cudu ocalenia, którego przed laty tego dnia doświadczyły pierwsze nasze siostry.

W latach siedemdziesiątych XIX w. nasze Zgromadzenie dopiero „stawiało pierwsze kroki”. Właściwie nie było jeszcze zgromadzeniem zakonnym, a zostało uznane przez biskupa za stowarzyszenie kościelne. Ksiądz Założyciel, Jan Schneider starał się bardzo i uczynił wiele, aby niewielka wspólnota oddanych Bogu kobiet została wreszcie uznana przez Kościół i zatwierdzona jako nowe Zgromadzenie. To piękne jego marzenie spotykało się jednak z ciągłym oporem i odmową ze strony władz kościelnych.

Także sytuacja polityczna w tym czasie nie sprzyjała w ogóle tworzeniu nowych wspólnot zakonnych. Wręcz przeciwnie! Państwo Prusy, w którym powstała pierwsza wspólnota naszego Zgromadzenia, rozpoczęło w tym czasie intensywną walkę z Kościołem katolickim. Polityka ta została nazwana „Kulturkampf”. Chodziło głównie o ograniczenie wpływów i całkowite podporządkowanie Kościoła katolickiego państwu. Nie była to walka zbrojna, ale głównie administracyjna. Ograniczano prawa i działalność Kościoła poprzez wprowadzanie ustaw państwowych. Najbardziej znane są tzw. „ustawy majowe” z 1873 r., kiedy to właśnie w maju przez pewien czas, prawie codziennie wchodziła w życie nowa ustawa ograniczająca normalne funkcjonowanie Kościoła. Ingerowano w kształcenie i mianowanie duchownych, kary dyscyplinarne, czy w sposób, w jaki miało się odbywać wystąpienie z Kościoła katolickiego. W ślad za ustawami prędko podążały represje. Wiele diecezji w Prusach nie zostało obsadzonych, niektórzy biskupi trafili do więzienia, a wielu księży nakłaniano do nieposłuszeństwa swoim przełożonym. Tego typu represjami został dotknięty także nasz Ksiądz Założyciel, któremu za jawne opowiedzenie się po stronie władzy kościelnej i wierność swojemu biskupowi odebrano prawo do otrzymywania wypłacanej proboszczom przez państwo pensji. W kolejnych latach wprowadzano kolejne regulacje prawne. Odebranie środków finansowych nie było dla Księdza Schneidera tak dotkliwe, jak ustawa, która weszła w życie dwa lata później, w maju 1875 r., mówiąca o likwidacji klasztorów. Według nowych przepisów, w Prusach mogły pozostać tylko zakony i zgromadzenia, które zajmowały się pielęgnacją chorych, a i te poddane zostały licznym ograniczeniom. Wszystkie inne wspólnoty zakonne musiały opuścić kraj. Początkowo wydawało się, że przepis ten nie obejmie młodej wspólnoty założonej przez ks. Jana Schneidera, gdyż pomimo jego usilnych starań, zgromadzenie oficjalnie nie zostało zatwierdzone. Dopiero w tym momencie siostry i ich Założyciel mogli odczytać plan Boży w tych przeciwnościach, na które wcześniej napotykali. Przez 14 miesięcy udawało się trwać w trudnych warunkach, tłumacząc się w urzędach brakiem oficjalnego zatwierdzenia. Dopiero 8 września 1876 r. rząd zajął się skontrolowaniem Fundacji Najświętszej Maryi Panny, w celu sprawdzenia czy nie działa ono jako zgromadzenie zakonne. Kontrola rozpoczęła się około godziny 16:00 i trwała aż do godziny 22:00. Delegat rządu obejrzał wszystkie pomieszczenia, zorientował się w życiu fundacji i prowadzących ją członkiń. Następnie przesłuchał Księdza Schneidera i każdą siostrę osobno. Inspektor zadawał wnikliwe pytania, po czym sporządził obszerny protokół. Atmosfera podczas kontroli i przesłuchania była bardzo poważna, jednak przed opuszczeniem Fundacji, Ksiądz Założyciel miał odwagę zapytać o opinię kontrolującego, jak długo, jego zdaniem trzeba będzie czekać na wynik kontroli i jaki on przypuszczalnie będzie. Odpowiedź inspektora była niepokojąca, decyzja z urzędu miała przyjść w ciągu czterech tygodni, a jego zdaniem zakład trzeba będzie rozwiązać, natomiast siostry powinny opuścić to miejsce. Po ponad dwudziestu latach budowania tego dzieła, jakim miało być nowe zgromadzenie zakonne, wydawało się, że ten wielki trud, to podejmowanie ciągle na nowo, z cierpliwością i ufnością Bogu, prób umocnienia wspólnoty sióstr właśnie dobiegło końca. Zważywszy na nieprzychylne czasy, łatwo można było popaść w pesymizm i brak nadziei. Jednak w tak dużych trudnościach, zarówno Założyciela, jak i pierwsze siostry, zawsze cechowała postawa odwrotna. Przeciwności stawały się inspiracją do jeszcze intensywniejszych działań! W kolejnych dniach po wizycie inspektora, ks. Schneider podjął korespondencję z urzędami państwowymi, w której próbował udowodnić i przekonać, że Fundacja nie podlega ustawie o likwidacji zakonów. Wraz z siostrami obawiał się jednak, że to może nie wystarczyć, bo podobne wspólnoty i domy w Prusach właśnie przestawały istnieć. Trzeba było zrobić coś jeszcze.

W tym czasie, w miejscowości Filipowo w Czechach, oddalonej od Wrocławia około 230 km, znane stawało się nowe miejsce pątnicze. W 1866 r., zatem dziesięć lat wcześniej, prostej dziewczynie, Magdalenie Kade objawiła się tam Matka Boska, uzdrawiając ją z wielu ciężkich i nieuleczalnych chorób, na które od lat cierpiała. Miejsce objawień, chata i izba dziewczyny w Filipowie, zaczęło być celem wielu spontanicznych pielgrzymek dla osób dotkniętych ciężkimi chorobami i trudnymi sytuacjami życiowymi. Było to w tamtym czasie miejsce żywego kultu Maryi i wielu cudownych łask otrzymywanych przez Jej wstawiennictwo. Wydawało się zatem naturalnym, że właśnie tam powinny udać się nasze siostry, by w modlitwie prosić o łaskę ocalenia młodej wspólnoty zakonnej oraz dzieła pomocy kobietom, które powstawało w takim trudzie. Siostra Przełożona Matylda z kilkoma współsiostrami udały się na pielgrzymkę do Filipowa i spędziły tam na modlitwie osiem dni. W tym czasie na miejscu objawień nie było jeszcze kościoła (ten, który widzimy na zdjęciu, został wybudowany dopiero 9 lat później), dlatego siostry codziennie z Filipowa udawały się na Mszę św. do świątyni oddalonej o ponad 2 km. Podczas tej ośmiodniowej modlitwy przełożona Matylda złożyła Maryi obietnicę, że każdego roku siostry Fundacji Najświętszej Maryi Panny będą pielgrzymować do Filipowa, jeżeli Matka Boża wysłucha ich prośby i zachowa Fundację od rozwiązania.

Zaraz po powrocie Fundacja otrzymała pismo rządowe następującej treści: „Na podstawie wyników badania przeprowadzonego w dniu 8 września br. w zakładzie Najświętszej Maryi Panny odnośnie do sytuacji tzw. sióstr Maryi Niepokalanej, w związku z ustawą z dn. 31 V ub. r. dotyczącą zakonów i zgromadzeń Kościoła katolickiego, po rozprawie, panowie minister spraw wewnętrznych i minister do spraw kultu zdecydowali, że tzw. Siostry Maryi Niepokalanej mogą pozostać”.

Ta pozytywna odpowiedź w tak trudnych czasach, była zarówno dla Księdza Założyciela, jak i dla pierwszej wspólnoty sióstr znakiem Opatrzności Bożej i opieki Maryi nad nowym Zgromadzeniem. Od tego czasu M. Matylda, a później jej następczyni i kolejne pokolenia sióstr, zachowywały w sercu pamięć za ocalenie Zgromadzenia i co roku pielgrzymowały do Filipowa, by dziękować za łaski, jakimi Pan obdarza wspólnotę sióstr i ich dzieła. Tak było nieprzerwanie do czasów I wojny światowej. Nowy ład w Europie, zmiany polityczne i terytorialne po wojnie uniemożliwiły siostrom łatwo przekraczać granicę z Czechami, gdzie znajdowało się Filipowo, siostry jednak nie chciały zaniechać tej pięknej tradycji tylko ze względów trudności politycznych. Postanowiły zatem zmienić miejsce pielgrzymowania i kontynuowały swoją coroczną pielgrzymkę dziękczynną do Barda Śląskiego, gdzie znajduje się figura Matki Bożej Strażniczki Wiary. W sanktuarium w Bardzie w 1926 r. w obecności Przełożonej Generalnej M. Klotyldy odbyło się uroczyste poświęcenie Zgromadzenia Matce Bożej.

Kolejna wojna i zawirowania polityczne po niej sprawiły, że przez pewien czas siostry znowu nie mogły kontynuować swojego pątniczego dziękczynienia. Dziś tradycja pielgrzymki do Barda w święto Ofiarowania Matki Bożej jest nadal podtrzymywana i miejmy nadzieję, że nawet w tym roku, który z powodu pandemii przeżywamy znosząc wiele ograniczeń, uda się choć małej grupie sióstr pielgrzymować przed tron Maryi, by przez Jej ręce dziękować Bogu za ocalenie, ale także opiekę i wiele łask, jakich doświadczamy po dziś dzień.

Dziś, Zgromadzenie jest o wiele większe niż było to w pierwszych latach jego istnienia, nasze wspólnoty żyją i ewangelizują w różnych częściach świata. Nie tylko przez koronawirusa, ale także zwyczajnie przez duże odległości dzielące niektóre wspólnoty od sanktuarium w Bardzie lub też poprzez niemoc związaną z chorobą i wiekiem nie wszystkie siostry mogą brać udział w tej pięknej pielgrzymce dziękczynnej kontynuowanej przez pokolenia, ale możemy w tym dniu uczynić nasze wspólne Święto Dziękczynienia! Dziękować wspólnie Bogu za Jego łaski względem Zgromadzenia i nas samych możemy wszędzie, nawet tysiące kilometrów od Barda. Niech ten dzień Ofiarowania Najświętszej Maryi Panny będzie dla całego naszego Zgromadzenia oraz wszystkich naszych bliskich i podopiecznych okazją, by wyrazić swoją wdzięczność w modlitwie za tak wiele dobra, jakie nas spotkało dzięki łasce Bożej.

M.M. Sybilla Kołtan

Wspomnienia z początków Domu Generalnego w Rzymie

Wspomnienia z początków Domu Generalnego w Rzymie

S. M. Luka Spengler była jedną z sióstr, które były świadkami przeprowadzki Domu Generalnego do Rzymu w 1970 r. i początkowego okresu jego funkcjonowania we Włoszech.

W poniższym tekście opowiada ze swoich wspomnień:

Nasza podróż do Rzymu rozpoczęła się pod koniec lipca 1970 roku. S. Genovefa i ja, najpierw pojechaliśmy pociągiem międzystrefowym z Berlina Zachodniego do Frankfurtu nad Menem. Tam musiałyśmy się przesiąść. Dołączyła do nas we Frankfurcie S. Kuniberta, która przerwała wakacje, aby pomóc w tym niełatwym przedsięwzięciu. Miałyśmy dużo bagażu i nie było łatwo go upilnować, nie zapomnieć ani nie zgubić czegoś po drodze. To była bardzo długa podróż i byłyśmy szczęśliwe, kiedy w końcu wjechałyśmy do Rzymu.

Tam miały nas odebrać siostry z innego zgromadzenia, ale nikogo tam nie spotkałyśmy. Nie miałyśmy wyboru, musiałyśmy czekać, ponieważ nie znałyśmy języka ani nie miałyśmy pieniędzy. Pamiętam, że było bardzo gorąco!

Po długim oczekiwaniu w końcu przyszły siostry (nie pamiętam, do jakiego zgromadzenia należały) i na szczęście mówiły po niemiecku. Zabrały nas do swojego domu a tam czekały już na nas Matka Gertrud, ekonomka generalna s. Florina i asystentka generalna S. Doris, które przyleciały samolotem. Spędziłyśmy z siostrami jedną noc. Następnego ranka wikaria generalna s. Maria i pani Edda Krüger przyjechały do ​​Rzymu samochodem z Berlina. Następnie razem pojechałyśmy do La Storta. Tam wynajęłyśmy dom na terenie należącym do Sióstr Franciszkanek Dillinger, który na dwa lata miał stać się siedzibą Zarządu Generalnego naszego Zgromadzenia.

Dom, który znalazłyśmy, był zupełnie pusty. Transport mebli z Niemiec, który powinien przybyć w godzinach porannych, dotarł dopiero wieczorem. Nie było więc innego wyboru, jak tylko czekać w rzymskim upale. Nie miałyśmy nic, po pewnym czasie przyniosłam przynajmniej krzesło z pobliskiej stajni, żeby Matka Gertrud mogła na nim usiąść. Reszta z nas usiadła na schodach i tak czekałyśmy.

Kiedy wreszcie nadszedł transport mebli, było już późno. Rozładowałyśmy wszystko ale zdołałyśmy ustawić łóżka tylko dla Matki Gertrud, s. Marii, s. Floriny i s. Doris. Reszta z nas spała na materacach, które położyliśmy na podłodze. Dopiero następnego dnia ustawiłyśmy wszystkie meble.

Zanim wróciłyśmy pociągiem do Niemiec (s. Genovefa, s. Kuniberta i ja), przebywałyśmy w Rzymie przez około 3 tygodnie i na własnej skórze doświadczyłyśmy pierwszych dni i początkowych trudności. Zaczęło się od zakupów. La Storta jest położona trochę poza Rzymem, a najbliższe sklepy były daleko, do tego nie było autobusu. Przeważnie to s. Doris robiła zakupy i często była zabierana przez włoskich żołnierzy, którzy prawdopodobnie stacjonowali w pobliżu.

Siostry franciszkanki Dillinger, na których terenie mieszkałyśmy, były dla nas bardzo gościnne. Posiadały duże gospodarstwo i codziennie rano dawały nam świeże mleko i jajka. Moglyśmy tam również codziennie uczestniczyć we Mszy Świętej.

Na początku język był dużym problemem. Żadna z nas nie mówiła po włosku. Z tego powodu było kilka nieporozumień, które dziś już można traktować jako anegdoty. Na przykład pewnego razu do domu wszedł elektryk. W tym czasie w Rzymie było bardzo gorąco, więc on zawsze mówił o caldo, caldo (czyli po włosku „gorąco”). Pielęgniarka mówiąca tylko po niemiecku, dziwiła się na te słowa i zawsze mu zaprzeczała, bo w języku niemieckim podobny wyraz „kalt” oznacza zupełnie coś odwrotnego, czyli „zimno”. Dopiero później dowiedziałyśmy się, że to, co po włosku oznacza „gorąco” – po niemiecku oznacza „zimno”.

Patrząc wstecz mogę powiedzieć, że był to trudny, ale i bardzo miły czas i dziś jestem wdzięczna, że mogłam pomóc w początkach naszego Domu Generalnego w Rzymie.

S.M. Luka Spengler